Miłość to nie uczucie

0
2790

 

unnamed

Kobieta Charyzmatyczna „w drodze”: wrażliwa, empatyczna, zawsze gotowa do wspierania innych

      Kiedy Pani Beata postanowiła zgłosić moją kandydaturę do tytułu „Kobieta Charyzmatyczna” uśmiechnęłam się, ponieważ w moim odczuciu ten tytuł do mnie zupełnie nie pasuje. Na wszelki wypadek zajrzałam do słownika, żeby sprawdzić, czy aby dobrze rozumiem słowo „charyzmatyczna”. W Słowniku języka polskiego określenie to rozumiane jest jako „szczególna, wyróżniająca się”, a przecież nie jestem ani szczególna, ani wyróżniająca się. Kiedy jednak zajrzałam do Internetu i przeczytałam rozważania Łukasza Jamrozy na temat sześciu cech osoby charyzmatycznej, nie byłam już taka pewna, czy to pomyłka. Niewątpliwie mam dobry kontakt z ludźmi, oparty na szacunku, empatii, wrażliwości na ich potrzeby i naturalnej chęci pomocy. Nawet dopiero co poznani ludzie najczęściej bez trudu otwierają się przede mną, obdarzają zaufaniem i moje ewentualne uwagi czy rady traktują poważnie, jak od osoby z tzw. autorytetem. Prawdopodobieństwo, że jadąc pociągiem do Gdańska, Wrocławia, Warszawy czy Torunia będę sobie czytać książkę lub rozwiązywać krzyżówki jest raczej niewielkie. Z reguły znajdzie się ktoś, kto podzieli się ze mną swoim życiem, swoimi problemami, czasami wymienimy adresy, telefony i znajomość jest później kontynuowana.

 

Źródła osobowości

DSC 0072

 

       Dlaczego jestem taka, jaka jestem? Geny, jak wszyscy, odziedziczyłam po rodzicach i dziadkach. Było to środowisko inteligenckie, z przewagą ludzi zaangażowanych w pracę pedagogiczną lub patriotyczną, często pracujących na kierowniczych stanowiskach. Cechy wrodzone człowieka, jak mówi psychologia, to inteligencja i temperament. Inteligencji raczej mi nie brakowało, ale mój temperament, odznaczający się dużą wrażliwością, a małą aktywnością był czymś, z czym musiałam całe życie walczyć. Duża wrażliwość niewątpliwie pomaga w zrozumieniu innych ludzi, ale utrudnia życie w tych obszarach, w których potrzebna jest duża aktywność. A niestety nie można równocześnie być bardzo wrażliwym i bardzo aktywnym. Są to cechy ujemnie ze sobą skorelowane. Zawsze towarzyszył mi duży poziom lęku, ale w jakiś sposób musiałam nauczyć się z nim żyć, bo życie miało swoje prawa i moim lękiem się nie przejmowało.

Urodziłam się pod koniec wojny w Bochni, w domu mojej babci, a chociaż kiedy miałam dwa lata moi rodzice przeprowadzili się do Krakowa, nadal do śmierci babci (miałam wtedy 34 lata) czułam się zawsze bardzo mocno związana zarówno z nią samą, jak i jej domem. Najpierw babcia opiekowała się mną, a później ja babcią. Moi rodzice nie byli dobraną parą, dlatego nie czułam się w domu zbyt dobrze, awantury przeplatane z długimi okresami „cichych dni” to coś, co wspominam z wielkim smutkiem. Mama, z racji braku dobrej relacji z mężem, traktowała mnie bardziej jak przyjaciółkę, powiernicę niż córkę. Musiałam wcześnie dojrzeć do zrozumienia życiowych problemów ludzi znacznie ode mnie starszych, na szczęście byłam dość odporna na manipulację i potrafiłam bronić do upadłego swojej własnej oceny rzeczywistości. Uciekałam do babci i książek, które czytywałam w każdej wolnej chwili od czasu, kiedy w wieku pięciu lat nauczyłam się czytać. Książka, to był dla mnie zawsze najpiękniejszy prezent, jaki mogłam otrzymać. Do dziś pamiętam te koszmarnie wyglądające książki za 2,40 (pozycja jednotomowa) i 4,80 (dwutomowa). Czytałam, kiedy się tylko dało, i co było pod ręką. Lektury szkolne nie były dla mnie problemem. Ze smutkiem patrzę na sporą część współczesnej młodzieży, która literaturę zna jedynie z tzw. opracowań. Kiedy w liceum moja nauczycielka rosyjskiego poleciła nam przeczytać podczas wakacji całą XIX-wieczną powieściową literaturę rosyjską, moje koleżanki potraktowały to jako żart, a ja, z wypiekami na twarzy, przeczytałam wtedy całego Dostojewskiego, Tołstoja, Czechowa, Lermontowa i wielu innych. To były wspaniałe wakacje. W szkole średniej i podczas studiów czytałam książki według klucza – konkretna pozycja, np. Remarque’a, która mnie urzekła, a potem wszystkie inne książki tego samego autora. Czytałam wiele, nie tylko pozycje klasyków, ale i mniej ambitne kryminały czy romanse. Niektóre pozycje z czasem traciły w moich oczach i może się wydać dziwne, że wielokrotnie czytane książki Lucy Maud Montgomery nigdy nie przestały mi się podobać. Czytałam je sobie, moim dzieciom i Mamie na starość, a świat stworzony przez autorkę Ani z Zielonego Wzgórza wciąż niezmiennie budzi moje ciepłe uczucia. Świetna psychologia, cudowna atmosfera i świat pięknych wartości moralnych, które są mi tak bardzo bliskie. Tak bardzo bym chciała, aby świat, w którym przyszło mi żyć był podobny do tego, który opisuje w swoich książkach pani Montgomery. Przez lata czytane książki z pewnością ukształtowały moje widzenie i rozumienie świata i człowieka, były jednym ze źródeł świata moich wartości moralnych.

     Drugim źródłem stał się dla mnie świat wartości chrześcijańskich, w które wprowadzali mnie kolejno wspaniale prowadzące katechezę siostry Urszulanki, szkolni księża Katecheci i Duszpasterze Akademiccy. Miłość Boga i bliźniego w Ich wydaniu stała się dla mnie drogowskazem życiowym.

     Trzecie źródło mojej osobowości to oczywiście doświadczenia życiowe, jakie były moim udziałem. Moje życie osobiste (rodzinne, zawodowe, koleżeńskie) przez wiele lat dostarczało mi wielu doświadczeń życiowych, które zapewne w niemałym stopniu kształtowały moją osobowość. Nie brakowało w moim życiu trudnych, a nawet traumatycznych doświadczeń. Choroby Babci, potem młodszej siostry, wczesna śmierć ojca, moje dwie ciąże, z których druga połączyła się z traumą wypadkową i operacyjną, problemy oraz choroby dzieci i wnuka, starzy teściowie przez wiele lat wymagający opieki, teściowa siedem lat sparaliżowana, robienie doktoratu przeze mnie i męża, nowotworowa choroba męża i jego śmierć w przededniu planowanego przejścia na emeryturę i wreszcie kilkunastoletnia opieka (na szczęście dzielona z siostrą) nad moją chorą i niesprawną fizycznie Mamą. Kiedy czasami sięgam pamięcią do przeszłości nie mogę uwierzyć, że ja to wszystko przeżyłam, że dałam radę. Dlaczego się nie załamałam, nie wpadłam w depresję? Prawdopodobnie dlatego, że tak naprawdę nie byłam wtedy sama. W tych najtrudniejszych chwilach czułam obecność Boga, Jego wsparcie, które dodawało mi sił i nie pozwalało się załamać. Była też ze mną moja Rodzina, dla której musiałam nadal żyć, która mnie potrzebowała, a zarazem udzielała swojego wsparcia.

     Kiedy tuż przed maturą zadawano mi pytanie, jakie studia wybieram, odpowiadałam, że wybieram się albo na psychologię, albo na politechnikę. Ta dość duża rozbieżność dziwiła, ale dla mnie była całkiem zrozumiała. Moim najukochańszym przedmiotem w szkole była zawsze matematyka, może dlatego, że nie trzeba się jej było uczyć na pamięć, wystarczało zrozumieć. A ja zawsze lubiłam myśleć, więc matematyka bardzo mi odpowiadała. Z drugiej zaś strony lubiłam ludzi, chciałam ich poznawać i im pomagać. Na szczęście Opatrzność kolejny raz czuwała nade mną i jednak wybrałam psychologię. Teraz nie mam żadnych wątpliwości, że był to właściwy wybór. A matematyka też się przydała, bo na studiach psychologicznych jest jej całkiem sporo. Gdybym nie poszła na psychologię raczej nie poznałabym też swojego przyszłego męża, ponieważ był kolegą z roku, a więc całe moje życie osobiste też musiałoby być inne. Jak widać na moim przykładzie, nasze losy zależą często od drobnych wyborów, które stają się początkiem drogi.

 

Tajemnica miłości

 

unnamed 1

     Zaraz po studiach zaczęło się moje życie małżeńskie i zawodowe. W obu przypadkach byłam wierna pierwszemu wyborowi. 42 lata spędziłam z tym samym kochanym mężczyzną mojego życia i 45 lat byłam nauczycielem akademickim w tej samej Uczelni. Obie te role (małżeńska i nauczycielska) stały się moim udziałem z inspiracji tej samej osoby, opiekunki roku, promotorki mojej pracy magisterskiej, która po trzecim roku studiów zaproponowała mi wyjazd na praktykę wakacyjną, na której znalazł się także, między innymi, mój przyszły mąż, który właśnie wtedy się we mnie zakochał, a po studiach skutecznie zainteresowała moją kandydaturą swojego męża, ówczesnego kierownika Katedry Psychologii w WSP w Krakowie. I tak zostałam nauczycielką, co pewnie mi było pisane, bo już jako dziecko najchętniej bawiłam się w szkołę. W dzieciństwie moimi uczennicami były małe buteleczki po lekach, a teraz byli to studenci, z krwi i kości, nierzadko sporo starsi ode mnie. Muszę przyznać, że bardzo lubiłam swoją pracę i kochałam swoich studentów. Starałam się nie tylko przekazać im wiedzę z konkretnego działu psychologii, jaki mi przydzielono, ale próbowałam także kształtować ich osobowość, przygotowując do przyszłych ról życiowych, nauczyciela-wychowawcy, a także do roli współmałżonka i rodzica.

     Teraz już mogę się do tego przyznać, że nierzadko wykraczałam poza moje dydaktyczne obowiązki i poza programową lekturę. Moim priorytetem była praktyczna przydatność poruszanych zagadnień i wybieranych lektur. Nie zawsze programy i podręczniki akademickie spełniały te oczekiwania, wtedy tworzyłam własne programy i zadawałam te lektury, które moim zdaniem przygotowywały do życia. Udało się, nikt nie doniósł, a studenci, z którymi mam kontakt do dziś, cenią sobie tę wiedzę, która przydała się im w życiu. Nawet w czasach, kiedy za wykłady płacono więcej niż za ćwiczenia, starałam się, aby przydzielano mi jedne i drugie. Dysponowałam wtedy większą ilością czasu i mogłam sobie pozwolić na dialog, na dyskusję. Moi studenci nie bali się prezentować swoich poglądów, niekiedy bardzo sprzecznych z moimi. Wiedzieli, że nie będą za to karani, co najwyżej ktoś kogoś będzie musiał przekonać o wyższości swojej racji. Zdarzało się, że i oni potrafili mnie przekonać. Szanowaliśmy się wzajemnie i cieszyliśmy wzajemną sympatią i zaufaniem. Tematy, jakie, bez względu na przedmiot, zawsze starałam się uwzględnić w swoim programie, to miłość i aborcja. Niedawno rozmawiając z moją dawną studentką zapytałam, czy pamięta jeszcze coś z moich zajęć, usłyszałam „Pamiętam, że miłość to nie jest uczucie”. Uśmiechnęłyśmy się wtedy obie, bo obie pamiętamy, jak świadomość tego faktu okazała się ważna w jej życiu, teraz szczęśliwej żony i matki trojga dzieci. Niestety, wiele niewłaściwych wyborów i niewłaściwych decyzji młodych ludzi wynika często z niezrozumienia tego, czym jest miłość, mylenia jej np. z chwilowym zauroczeniem, pociągiem seksualnym, fascynacją, ale oczywiście nie tylko. Mój idol, Josh Mc Dowell, z którym spotkałam się przypadkowo, przez książki i wykłady, wspaniale pisze i mówi na ten temat. Jego Tajemnica miłości i jego wykłady, które moi studenci oglądali podczas zajęć na video przemawiały do ich wyobraźni, świadomości i sumień. Moja osobista Tajemnica miłości każdą kartkę ma osobno, bo często kursowała wśród moich studentów, kształtowała poglądy, ale i prawie zawsze pomogła, kiedy ktoś miał osobisty problem. W przypadku miłości potrafiłam także uzasadnić, dlaczego wymóg czystości przedmałżeńskiej nie jest średniowiecznym obyczajem, ale czymś, co właśnie pomaga odróżnić prawdziwą miłość od fascynacji seksem typowej dla wczesnej młodości i okresu dorastania. Przekazując postawy, może trochę niemodne w zestawieniu z tym, co w tych czasach pokazywano na filmach czy w książkach, miałam nadzieję, że jeśli nie przekonam studentów myślących inaczej niż ja, to chociaż utwierdzę w poglądach tych, którzy myślą podobnie, a wstydzą się do tego przyznać. W końcu, przynajmniej dla niektórych, byłam autorytetem.

Skąd wzięła się aborcja na moich zajęciach? Prawdę mówiąc, od niej zaczynałam wszystkie moje ćwiczenia. Otóż początki mojej pracy dydaktycznej przypadały na czasy, kiedy nastąpił przełom w spojrzeniu na aborcję. Bernard Nathanson, główny dotychczasowy światowy propagator zabiegu aborcji, po sfilmowaniu zabiegu aborcji w środowisku wewnątrzmacicznym (tak powstał film Niemy krzyk) stał się głównym działaczem ruchu Pro-life, teraz zapamiętale walczył z aborcją. Nagle, wtedy jeszcze nieśmiało, zaczęto o aborcji mówić innym głosem, nawet poza środowiskiem kościelnym. Głoszone poglądy podziałały na moją wyobraźnię i poczucie misji propagowania, gdzie się tylko da, idei, że człowiekiem jest się od poczęcia i od tego momentu obowiązuje przykazanie „nie zabijaj”, bez jakichkolwiek wyjątków. Na moich zajęciach zajmowałam się właśnie tymi wyjątkami, które do dziś obowiązują w naszym prawie jako usprawiedliwienie dla aborcji. Bardzo szczegółowo analizowaliśmy wspólnie te ekstremalne przypadki i z reguły dochodziliśmy logicznie do wspólnego wniosku, że nie powinno być wyjątków w podejmowaniu decyzji o zabijaniu kogokolwiek w jakimkolwiek momencie jego życia. Jako pomoc w dyskusji na zajęciach wykorzystywałam tłumaczoną na język polski francuską pracę Sztuczne poronienie, wyzwolenie czy zbrodnia autorki Jean Toulat, która urodziła się bez rąk i nóg, i jako kaleka mogłaby zostać zgodnie z prawem zabita. Jej wypowiedzi, a przede wszystkim świadectwo jej życia działają na wyobraźnię, a na wyobraźnię moich studentów działały na pewno. Jedne z tych zajęć na zawsze zapisały się w mojej pamięci. Grupa była dość nietypowa, składała się z dziewcząt i jednego chłopaka. W dodatku od samego początku wszystkie dziewczęta tworzyły zgodny obóz przeciw aborcji, chłopak był za aborcją. Przyznam się, że było mi go trochę żal, bo dziewczęta potraktowały go jak przestępcę i atakowały bezpardonowo prawie przez całe zajęcia. Bez skutku. Do końca zajęć student nie zmienił poglądów. Minęły jakieś dwa tygodnie i sam się do mnie zgłosił informując mnie, że jednak przekonałyśmy go, że zmienił zdanie na temat aborcji. Udałam, że mu wierzę, ale tak naprawdę myślałam, że się przestraszył ewentualnych konsekwencji egzaminacyjnych (w końcu mogłam surowiej potraktować go na egzaminie). Dopiero po kilku latach dowiedziałam się, że nie miałam racji. Znowu przyszedł do mnie z prośbą o pożyczenie książki cytowanej powyżej. Zaciekawiona, spytałam do czego jej potrzebuje, czyżby spotkał się z kimś, kto pragnie dokonać aborcji. A wtedy odpowiedział „Nie, ale piszę pracę magisterską o obronie życia ludzkiego”. To była piękna chwila, coś, co pozwala mi wierzyć, że moje zajęcia o aborcji nie były czasem straconym!

 

 

Z powołania: pedagog/psycholog/przyjaciółka

DSC 0452 copy

      Byłam nauczycielem, ale z racji wykształcenia byłam także psychologiem, bardziej teoretykiem niż praktykiem, no ale jednak nie zapomniałam do czego przygotowywały mnie moje studia i jak to powinno się przekładać na moje życie. W związku z tym na moich pierwszych zajęciach z każdą grupą, zaraz po przedstawieniu się podawałam numer mojego prywatnego telefonu i adres e-mailowy na wypadek, gdyby ktoś potrzebował mojej pomocy w trudnych chwilach. Pół żartem sugerowałam, że dzwonić, nawet nocą, mogą głównie ci, co zamierzają skakać z mostu… pozostali mogą do mnie napisać, nawet anonimowo. Najprawdopodobniej nikt z moich studentów samobójstwa nie planował, stąd nie było alarmowych telefonów, ale listy były i to nierzadko. Zdarzało mi się z tą samą osobą korespondować przez wiele miesięcy, aż do momentu, kiedy potrafiła sobie już radzić sama. Czasami wiedziałam, z kim rozmawiam, częściej nie. Mój adres i telefon musiał być przechowywany, bo czasami pisali lub (rzadziej) dzwonili do mnie moi byli studenci, czasem po wielu latach od ukończenia studiów. Zdarzało się, że przekazywali mój adres lub telefon swojej sympatii, koledze, koleżance, osobom, które nigdy nie miały dotąd ze mną żadnego kontaktu. Nikogo nie odrzucałam, każdemu starałam się pomóc. Z niektórymi osobami spotykałam się także osobiście. Byli tacy, którzy traktowali mnie jak matkę (dwie osoby mówiły do mnie „mamo”), babcię, ciocię. Z niektórymi kontakt był związany z czasem przeżywania trudności, ale są wśród moich byłych studentów także takie osoby, z którymi połączyła nas przyjaźń na całe życie, spotykamy się, dzielimy swoim życiem na bieżąco, mówimy sobie po imieniu. Już nie tylko ja pomagam im, ale także oni mnie. Z jakimi problemami zwracali się do mnie najczęściej?

      Pierwsza grupa osób to byli ci, którzy nie mieli jakichś szczególnych problemów, ale nie umieli się odnaleźć w nowym, obcym mieście, obcym środowisku, z dala od domu. Potrzebna im była osoba, która w tym nowym miejscu w jakiś sposób towarzyszyła im mentalnie. Mogli jej opowiedzieć o swoich nowych doświadczeniach, nowych znajomościach, poradzić się w jakiejś sprawie. Do tej grupy należała Karolina, Marta i wielu innych. Jedna z moich, latami trwających przyjaźni, zaczęła się już po studiach. Krysia została po studiach w Krakowie, wyszła za mąż, urodziła dzieci, a potem jej mąż wyjechał dorabiać się za granicę. Nie miała tu żadnej rodziny, poczuła się niepewnie i wtedy przypomniała sobie o mnie. Odnalazła mnie, zaprosiła do siebie i tak stałam się jej „rodziną zastępczą”, prawdopodobnie poczuła się przez to mniej osamotniona. Teraz doczekała się już wnuczki, ale wciąż utrzymujemy ze sobą serdeczny kontakt. Inna moja, szczególnie bliska sercu, „córka” to Agnieszka. Jeszcze podczas studiów nawiązała ze mną bliższą relację po śmierci ojca-alkoholika. Też doczekała się już wnuczki, a my wciąż utrzymujemy serdeczne kontakty. Po wyjściu za mąż wyjechała daleko, wiele razy ją odwiedzałam, często wspierałam telefonicznie w jej trudnej relacji z mężem i problemach z dziećmi. Te mówią do mnie „babciu”. Inna wieloletnia przyjaźń to Ania, jeszcze podczas studiów przyszła do mnie przerażona w sytuacji, w której ważyły się losy jej długoletniej znajomości z Przemkiem. Planowali małżeństwo i nagle wszystko się pokomplikowało. A jednak się udało! Tańczyłam na ich weselu, zostałam ciocią dla nich i trójki ich dzieci. Nie zapominamy o sobie. Siostra Terenia zwróciła się do mnie o pomoc, pisząc pracę magisterską. Miałam poprawić jej błędy, bo miała dysortografię. Pracę sprawdziłam, no i tak to się zaczęło. Teraz dzielimy się innymi problemami, a ja sama często zwracam się do niej z prośbą o modlitwę w moich potrzebach. Emil nie był moim studentem, ale mój student podarował mu mój adres i telefon. Byłam już wtedy na emeryturze. Prosił o pomoc dla swojej dziewczyny Zosi, której groziła utrata roku studiów, nie wierzyła w siebie i zamierzała poddać się bez walki. On też miał małe szanse, żeby zaliczyć rok. Przyszli do mnie oboje i udało mi się ich zmobilizować do walki. Opracowaliśmy strategię wyjścia z trudnej sytuacji i udało się. Oboje zaliczyli rok i to w całkiem dobrym stylu. Kiedy Emil przyszedł mi o tym powiedzieć i podziękować nie był jednak szczęśliwy ponieważ w tym samym czasie, kiedy walczyli o przetrwanie na studiach, rozpadł się ich związek. Zosia od niego odeszła. Przeszło rok trwała żałoba, w której wspierałam Emila, bo bardzo cierpiał z powodu straty. Teraz wszystko w jego życiu dobrze się układa. Od czasu do czasu odwiedza mnie, jak zwykłą „babcię”, której należy się zainteresowanie i której może bezpiecznie opowiedzieć o swoim życiu.

     Można byłoby wiele osób wymieniać, którym w jakiś sposób pomagałam lub pomagam, utrzymując bliższe kontakty. To nie tylko moi studenci, ale także inne osoby, które stanęły na mojej drodze i potrzebowały chwilowego lub długotrwałego wsparcia. Nie sposób o wszystkich opowiadać ze szczegółami. Na koniec wymienię jeszcze niektóre problemy, głównie moich studentów, które próbowałam pomóc rozwiązać przez długotrwałą korespondencję. Należały do nich,… nieśmiałość, nieodwzajemniona miłość, różnorodne problemy w związkach, problemy z rodzicami, problemy z wiarą, powołaniem, nieplanowana ciąża, tendencje homoseksualne, bulimia, anoreksja, trudne decyzje… i wiele innych. Trudno wszystkie wymienić, wiele tych trudnych spraw nazbierało się w ciągu mojego życia. W większości przypadków, kiedy udawało się problem rozwiązać lub chociaż zmniejszyć jego nasilenie, korespondencja się urywała, chociaż w niektórych jakiś kontakt pozostawał nadal.

     Porównując swoje życie z życiem wielu innych osób zauważam, że niewiele w nim było konkretnych planów czy marzeń. Życie nauczyło mnie, że nawet drobne plany na konkretny dzień rzadko udaje się zrealizować, bo wydarzy się coś, co zmusi nas do ich zmiany . Nie wszystko od nas należy. Zawsze byłam „człowiekiem w drodze” i reagowałam, najlepiej jak umiałam, starając się sprostać problemom, które na tej drodze się pojawiały. Dlaczego wychodziłam także naprzeciw problemów innych ludzi, którzy pojawili się na mojej drodze? Bo takie właśnie mam zasady, niczego szczególnego w tym nie widzę, bo „tak trzeba”.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj