O jednym takim, co ukradł scenę

0
3687

Na planie mawiają o nim: „charakterystyczna twarz i przenikliwe spojrzenie”, „kradnie całą scenę”. To błogosławieństwo i przekleństwo jednocześnie. Podczas gdy urodą przypomina przedwojennego amanta, jego prywatna stylizacja kojarzy się bardziej z mężczyzną typu „młody gniewny”. Jedynie zachowanie pozostaje niezmienne – zawsze jest dżentelmenem. Aktor Eryk Kulm jr o nietypowych połączeniach, przeciwieństwach i wszystkim innym, czego widz nie zobaczy na ekranie.

Mówi się, że Pańskiej twarzy nie da się zapomnieć. Czy w życiu prywatnym też ciężko Panu przejść ulicą niezauważonym?

Dziękuję, bardzo mi miło! Właściwie nie przywiązuję wielkiej uwagi do tego, czy w życiu prywatnym jestem rozpoznawalny, bo też nie był to cel sam w sobie, gdy wybierałem zawód aktora. Widzę jednak, że ludzie reagują na mnie raczej pozytywnie. Myślę, że to może być kwestia dobrej aury bądź energii, którą staram się wysyłać. Dużo się śmieję, żartuję – czy to z panią w sklepie, czy z osobą, która zagada do mnie na ulicy. Bardzo lubię ludzi, pozytywny klimat i takim właściwie staram się zarażać innych.

Faktycznie, nawet Pański profil na Instagramie to bardziej kompozycja zabawnych filmików, nakręconych zresztą osobiście przez Pana, aniżeli multum zdjęć typu „selfie”, czy promocja różnych produktów.

To prawda. Pomyślałem, że jeśli ktoś ma ochotę poświęcić swój czas, by wejść właśnie na mój profil, to niech chociaż ma okazję zobaczyć coś innego, niż np. jedzenie, jakie dziś jadłem. A jeśli moje filmiki wywołują u kogoś uśmiech na twarzy, to tym bardziej mi miło.

Mawiają też o Panu „niepokorny”.  Ponoć gdy pani dziekan spytała, dlaczego wybrał Pan aktorstwo, odpowiedział Pan: „Chciałbym sobie kupić BMW 7”. To dość ryzykowne, zwłaszcza że pozostali studenci argumentowali swój wybór chęcią przyczynienia się do rozwoju sztuki i tym podobne. „Niepokorny” to tzw. łatka, wizerunek, czy może jest coś, przed czym Pan się buntuje?

Nie wiem, czy „niepokorny” to właściwe słowo. Nie chodzi zresztą o to, żeby buntować się bez powodu. Skupiam się raczej na pozytywach, na tym, co daje mi radość, niż na tym, co mnie denerwuje.
Na pewno jednak są momenty, kiedy trudno nie reagować, ale to bardziej kwestia szanowania siebie, niż bycia na siłę „niepokornym”.
Niekiedy drażni mnie – a z tego, co słyszałem również wielu widzów – że w polskich filmach czy serialach obsadzane są wciąż te same twarze. Innym problemem w polskiej kinematografii są stawki aktorów. Czasem odrzucałem rolę, bo proponowane wynagrodzenie było wręcz śmieszne. Niestety, akceptuje je ktoś inny, są bowiem aktorzy, którzy się wyłamują. Dopóki w tej kwestii nie będzie solidarności między aktorami, dopóty nic w tym względzie się nie poprawi.

Zdawałoby się jednak, że dyplom szkoły teatralnej otwiera drogę do kariery. W końcu nieliczni dostają się do niej, a potem jeszcze mniej liczni uzyskują jej dyplom.

Nie wiem, czy otwiera. W dzisiejszych czasach nikt nie patrzy na to, czy skończyłeś szkołę, czy nie. Czasami jest podział na aktorów profesjonalnych i nieprofesjonalnych, ale akurat dzisiaj reżyserzy szukają raczej „naturszczyków”. Uważają, że są bardziej naturalni, niż źle nauczeni adepci szkół teatralnych. I trudno im się dziwić.

Wizytówką samą w sobie są już jednak Pana role, np. Karola Hanusza w „Bodo”, Zygmunta Kazaneckiego w „Belle Epoque”, czy Chlestakova w „Rewizorze” w Teatrze Studio. A nad czym obecnie Pan pracuje?

Obecnie gram w teatrze Kwadrat i Capitol, w serialu „Wojenne Dziewczyny” i właśnie skończyłem zdjęcia do filmu „Mowa ptaków” w reżyserii Xawerego Żuławskiego na podstawie scenariusza ś.p. Andrzeja Żuławskiego.

Na brak ról zatem Pan nie narzeka, a przecież tak naprawdę nie ma Pan typowo polskich rysów twarzy. Podobno w naszym rodzimym przemyśle filmowym może to być przekleństwem. Ma Pan jednak jeszcze obywatelstwo USA. Czy myślał Pan o karierze za oceanem?

Kiedyś powiedziałem sobie, że będę pierwszym polskim aktorem, który dostanie Oscara, a że raczej ciężko byłoby mi stąd to zrobić… kto wie (śmiech). Na szczęście mam jeszcze trochę czasu, bo założyłem sobie, że dostanę go do 32. roku życia – w tym wieku Al Pacino grał w oscarowym „Ojcu Chrzestnym”.

Trzymamy kciuki! Jednak poza ambitnymi planami aktorskimi, rozważał Pan ponoć także karierę muzyczną. Talent i zamiłowanie w tym kierunku odziedziczył Pan zapewne po tacie, wybitnym jazzmanie i perkusiście.

Być może coś w tym jest, ale nawet tego szczególnie nie rozważałem – pewne rzeczy dzieją się po prostu naturalnie. Przez dziewięć lat chodziłem do szkoły muzycznej, śpiewam, gram na perkusji i fortepianie. Od jakiegoś czasu tworzę wraz z kolegą muzykę elektroniczną. Właśnie jesteśmy na etapie poszukiwania nazwy dla naszego duetu.

Bycie aktorem i muzykiem wzajemnie się nie wyklucza. Na pewno jednak uprawianie zawodu aktora nie daje tyle wolności, ile może dać tworzenie muzyki. Miewa Pan czasem problemy z tożsamością, osobowością, grając jednocześnie różne role?

Myślę, że nie mam z tym większego problemu, a wręcz bardzo chciałbym wcielać się w różne skomplikowane, nieoczywiste, nawet surrealne postacie. Jeśli chodzi o całą sztukę, czy konkretnie film, mam zresztą podobny gust. Jednym z moich ulubionych filmów jest np. „Fear and Loathing in Las Vegas”. Intrygujące są też dla mnie fragmenty „Requiem” Stanisława Wyspiańskiego, jak np. „Dzieło, kompozycja, pomysł, rzut – idea, c h w i l a, moment twórczy – – ból – męka – rodzenie – chwile przed skończeniem – omdlenie – energia – siła – dopełnienie – – wyczerpanie. Sen – – dokonane jest.”

A ma Pan może jakąś konkretną, wymarzoną rolę, którą chciałby zagrać?

Mam wiele takich ról, ale niezmiennie marzę o zagraniu tytułowego „Płatonowa” Antoniego Czechowa. Uwielbiam zresztą teatr, bo na kilka godzin przenosi i widza, i aktora w zupełnie inny świat. To całkiem inny wymiar sztuki i mocno weryfikuje umiejętności aktorskie. W teatrze poznałem też wielu inspirujących artystów.

Czy jest zatem ktoś, kim szczególnie Pan się inspiruje, na kim wzoruje? Oczywiście poza wymienionym wcześniej Alem Pacino.

W szkole teatralnej często słyszałem, że mam w sobie dużo z Cezarego Pazury, mówiono nawet „dobra Eryk, nie jedź Pazurą” (śmiech). Jednym z moich ulubionych aktorów jest też Jim Carrey. Jeśli natomiast mówimy o inspiracjach lub wzorach, to zdecydowanie byli nimi dla mnie wybitni profesorowie z Akademii Teatralnej, panowie Andrzej Domalik, Wojciech Malajkat czy Marcin Perchuć. Mimo że za moich czasów wiele nam narzucano, to dzięki tym profesorom nie zatraciłem wiary w siebie i w ten zawód.

Czy miałby Pan zatem radę dla tych, którzy dopiero rozpoczynają swoją przygodę z aktorstwem?

Może to dla kogoś błaho zabrzmieć, ale ważne jest, by bez obaw podejmować ryzyko w procesie tworzenia. Po to właśnie jest czas szkoły. Najważniejsze jednak, aby nigdy nie robić czegoś wbrew sobie, bo wtedy widz zobaczy sztuczność, a nie prawdziwą sztukę.

Dziękujemy za inspirujący wywiad i życzymy dalszych sukcesów.

Elżbieta Iwaszko

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj