Fragmenty powieści prof. Jacka Niedzieli-Meiry: Modrzewie siwieją na rudo

0
3517

I Fragment (lutniczy)- rozdział 1

Wprawa prawego przegubu, wykonującego ledwie centymetrowe, czasem jeszcze krótsze, półkoliste ruchy, graniczyła z mechaniczną rutyną. Pewna w dążeniach dłoń chowała w swym zagłębieniu niemal cały trzonek, w którym zakotwiczona była ostrzejsza część dłutka. Pod tą maską zdecydowania brzmiała jednakże nuta niepokoju. Jeden nieuważny ruch, podobnie jak w pracy nad marmurową rzeźbą, zwłaszcza w końcowej fazie dzieła, mógł w zasadniczym stopniu popsuć efekt finalny.

Drewniana płyta w cierpliwym procesie odchudzania, do którego wykorzystany został bogaty zasób narzędzi, w miarę upływającego czasu przybierała kształty i rozmiary wytyczone precyzyjnymi, grafitowymi oznakowaniami. Ołówkowe obrysy o ósemkowym kształcie, niczym górskie poziomice, wyznaczały na bardziej szczegółowych niż turystyczne mapach grubość i wysklepienie płyty rezonansowej, do której dążyły fachowe pociągnięcia przyborów. Warstwice – bo taką fachową nazwę noszą – dziurkowane były precyzyjnymi nawierceniami i w pewnym momencie wyglądały jak zamknięty jeden w drugim krąg różańców, z otworkami w miejsce paciorków. Dłutko dochodziło do w ten sposób wyznaczonej głębokości, a następnie oddawało pole precyzyjniejszym przyborom, wreszcie – szlifującemu papierowi.

 

L budował skrzypce. Mężczyzna miał już na koncie kilkanaście instrumentów własnego autorstwa, ale nie dawały mu one pełnej satysfakcji zarówno od strony sonorystycznej, jak i technicznej. Choć kilka z nich zostało dostrzeżonych i docenionych na krajowych konkursach, a jedne nawet we Francji, w L od jakiegoś czasu przygasała wizja siebie jako artysty najwyższych lotów. Niektóre z jego instrumentów pozostawały w rękach całkiem niezłych muzyków orkiestr symfonicznych, chwalących ich walory tak konstrukcyjne, jak i brzmieniowe, jednakże dla stawiającego sobie najwyższe wymagania mężczyzny nie były to wystarczające czy miarodajne oceny. W ten sposób z roku na rok, poddając się, rezygnował z ambitniejszych planów. Synonimem tychże ambicji był słynny lutnik, reprezentowany tu w oczywisty sposób. Na okiennej ścianie, tuż obok framugi wisiała jedyna ozdoba warsztatu. Była to stosunkowo dobrze znana grafika przedstawiająca Antonio Stradivariego, zadumanego nad swym instrumentem. Słynny lutnik sportretowany został w starszym wieku. Na obrazie ma wysokie czoło, gęste brwi i zaczesane do tyłu włosy. Ubrany jest w rodzaj sutanny z długimi rękawami. Stopień i intensywność zadumania, będącego głównym wątkiem pracy, manifestują się w zmarszczonym czole, geście, jakim skupione palce prawej dłoni podtrzymują brodę, oraz wzroku skupionym na instrumencie. Surowej ocenie podlegają jego własne skrzypce – jak można przypuszczać – w finalnej wersji. Mistrz trzyma je w palcach lewej ręki i zwraca ku źródłu światła, które znajduje się – co zasugerował plastyk – za główną postacią. Łokieć Stradivariusa opiera się na lekko uniesionym kolanie, a jego wzrok utkwiony jest w przednią płytę instrumentu być może wypatrzyć ma piękno proporcji, być może głębię i intensywność lakieru, być może mankamenty, które każdy twórca przez całe swe życie przegania z własnych dzieł. Obok leży kilka innych egzemplarzy skrzypiec, a ich niedbała pozycja wskazuje na niedokończony jeszcze proces twórczy.

Wiszący na ścianie warsztatu L miedzioryt oddawał ducha samotnego artysty, któremu nic innego tylko własna intuicja może podpowiedzieć rozwiązania czy wnioski.

L, jeśli kiedykolwiek zbliżył się do podobnego stadium zadumania, to jedynie w chwilach, kiedy rozpatrywał własne, bezowocnie upływające zawodowe życie. Być może z tego powodu od dłuższego czasu zajmował się jedynie drobnymi reperacjami i korektami gitar, wiolonczel czy skrzypiec, przynoszonych przez uczniów szkół muzycznych i studentów. Raz nawet w jego pracowni pojawił się kontrabas, orka w rodzinie skrzypcowych rybek. Lutnicze akwarium L okazało się jednak zbyt małe, by kiedykolwiek później raz jeszcze brać na warsztat tak duży instrument, nawet z tak drobną jedynie skazą jak pęknięcie boczku.

Dłonie, które kiedyś marzyły o produkcie na miarę starych włoskich mistrzów, od pewnego czasu zadowalały się jedynie naciąganiem strun na wreszcie dobrze wyprofilowany podstawek (strun często tak samo bezmarkowych jak instrumenty) lub też uzupełnianiem ubytków odpryśniętego lakieru, który w przypadkach tanich produktów bywał wręcz politurą.

Przygaszenie ambicji nie oznaczało jednakże słabego poziomu pracy L. Przeciwnie. Każda korekta czy sklejenie pękniętego w wyniku zmian atmosferycznych – zwłaszcza w zbyt suchym sezonie grzewczym – instrumentu wykonywana była z pieczołowitością i zaangażowaniem. Klejenia wytrzymywały wiele sezonów, a kosmetycznych zabiegów uzupełniania braków w lakierze, dokonywanych w zaciszu domowego warsztatu, nie powstydziłby się nawet najlepszy lutnik.

Nie dziwne zatem, iż pomimo twórczego zastoju L miał w okolicy reputację dobrego fachowca, któremu powierzyć można naprawę nie tylko sporej wartości instrumentu, ale także wklejenie wyłamanej nogi krzesła z biedermeierowskiego kompletu czy też dorobienie drobnych wstawek, czasem cieniutkich jak jeden słój, w pamiątkowych rzeźbach o wartości jedynie sentymentalnej. Bywało też, że uzupełniał fornir wypalony żelazkiem czy zapomnianym papierosem w blatach pospolitych stołów lub sklejał wyłamane ramiona krzyży, upadłych znad framugi drzwi wraz ze zbuntowanym gwoździem.

II fragment (z rozdz 16)

Aptekarka najpierw słowem, a później nawet ciałem zaczęła demonstrować swą ufność, kiedy dłoń pozwalała zamknąć w jego niczym w rękawiczce, a sylwetkę – w kurtce jego objęć, rękawach ramion. I tak przytuloną kołysał ją w spokoju nocy, łamanym jedynie postękiwaniem (o podeptanym życiu) parkietowych klepek. Jak w raju pachniało ugryzionym jabłkiem. Ich pełne kosze stały w korytarzach jej piwnic.

Kobiecość K poprzerastana była dziewczęcością. L pragnął stać się dla niej kimś ważnym. Siedział w swym kolorowym domku i pragnął, by go potrzebowała do czegokolwiek: pożycz książkę, płytę; opowiedz to czy tamto; zadzwoń; napisz; chodźmy gdzieś; posłuchaj, co dziś zrobiłam (zepsułam, haha). Żeby potrzebowała go, by się uśmiechnąć danego dnia po raz sto pierwszy. Pragnął być najważniejszym, do którego ona frunie na właśnie wyrosłych skrzydłach, którego telefonów wyczekuje, podobnie jak sygnałów nadejścia sms-ów, skrobanych cyfrowym piórem na trzycentymetrowej papeterii telefonu komórkowego. Pragnął, by otwierała pocztę w nadziei znalezienia choć kilku zdań napisanych z karuzeli coraz szybciej mknącego globusa, by chciała rozmów i wszelakiego kontaktu, i jego ramion, by stały się miejscem, w którym zechce się zagnieździć, by czuła pod jego pożerającym niczym głodne wilki spojrzeniem niemy zachwyt nad jej ciałem, by skończyła wreszcie to szaleństwo pracy, będące przykrywką osobistego bezruchu. Marzył, by była na niego łakoma jak uzdrowiony ślepiec w chwilę po cudzie przywrócenia obfitości wzroku, jak sucha gleba pijąca krople wyczekiwanego deszczu, by była zachłanna jak ręce głodnego, nieczekającesztućców.

Aż wreszcie stało się. Kilka kolejnych godzin było ich wspólnymi godzinami. Nieoczekiwanymi, niereżyserowanymi, pięknymi, kiedy schowani za podwójną zasłoną nocy i kołdry uciekli od całego świata. Opadające ramiączko jak wrota zwodzonego mostu fortyfikacji wroga, które zaraz ulegną spaleniu, odsłoniło mu nieskazitelną biel jej pięknych piersi. Coś, co anatomia określa jako nabłonki, wdechy, ślinę czy cebulki włosowe, kochankowie przekształcili w stan, który od wieków próbuje oddać jedynie poezja (z różnym zresztą skutkiem). Stan, który bezwiednie kieruje przez kolejne dni wszystkie myśli w stronę tej bliskiej osoby, którą L stawał się dla dziewczyny. Ta sytuacja płoszyła ją lekko i zawstydzała, ale jednocześnie podnosiła tempo pulsu i nadawała nowe kształty za sprawą jego dłoni, upapranych w dotykach niczym u modelującego glinę garncarza.

L delektował się każdą chwilą, powoli ściągając gumkę grupującą kosmyki jej włosów w fikuśny kucyk. Konstrukcja bluzki pękała pod jego wyjątkowo nierychliwymi palcami, kiedy każdy guziczek rozchodził się z dziurką niczym dwa brzegi rozdzielane coraz szerszym nurtem pożądania, który wdzierał się w nieuchronnie rozstępujące się lądy materiału.

Tak oto stajemy się podglądaczem czyjejś intymności, dłonie mężczyzny krążą jak sępy nad kobiecą szyją K i ramionami, by w końcu opaść i wydziobać resztki jej świadomości.

Pierwsze uczucie zawstydzenia mieli za sobą. Brnęli teraz w wysokich śniegach erotycznych zamieci (zdanie „miejsce kołdry jest w łóżku, a łyżki w talerzu” szybko straciło na aktualności). Brał ją, kołysząc sobą, sycąc pragnienie bliskości. Zamierała na mgnienie oka, jej oddech ustawał, ciało przeginało się w tył, a całun prześcieradła na zawsze odbijał tę chwilę krótkotrwałej śmierci. Za moment L z pomocą misy jej bioder rozrzucał nasienne konfetti swych męskich triumfów.

Z pierwszymi słonecznymi promieniami, wdzierającymi się do mieszkania przez niezbyt gęste, złotawe zasłony, noc stopniowo przechodziła w półmrok, a następnie szarugę świtu i wyostrzała niczym lupa wszelkie kształty. Pokój rozświetlał się. Przebudzony L oparł głowę na dłoni z łokciem wbitym w materac i trwał tak nieruchomo, wytrzymując zniecierpliwienie nadgarstka i nadmiernie nabrzmiałe igreki żył przedramienia. Odsunął delikatnie róg kołdry, jaka służyła im za okrycie, i delektował się każdym piegiem wtopionym w atłas jej skóry, podziwiał klepsydrę talii, kiedy leżała odwrócona do niego plecami, i pajęczynkę srebrnego łańcuszka, którą nocne nieświadome wędrówki nagiego ciała rzuciły na lewą łopatkę.

prof. Jacek Niedziela-Meira

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj