Pojęcie bilansu oraz własności intelektualnej i prawnej jest chyba znane każdemu, kto miał jakąkolwiek styczność z zarządzaniem przedsiębiorstwem, rachunkowością spółki, czy inwestycjami na rynku akcji. Własność intelektualną i prawną stanowią m.in. koszty zakończonych prac rozwojowych, tzw. „wartość firmy” pojawiająca się podczas jej sprzedaży, odzwierciedlająca m.in. jej rozpoznawalność na rynku. Są to również inne własności niematerialne i prawne, takie jak posiadane patenty, oprogramowanie użytkowe oraz wszystkie rzeczy niematerialne posiadające określoną wartość – przeliczalną w pieniądzu. Na świecie ochrona własności intelektualnej nie jest zjawiskiem aż tak nowym, jakby mogło się wydawać. Prawo na świecie uznaje ją już od 1883 roku – dzięki konwencji paryskiej. Istniała ona wtedy pod dumną nazwą ochrony „prawa własności przemysłowej”. Już w 1886 roku – po konwencji berlińskiej, została rozwinięta o pojęcie utworu oraz ochrony własności literackiej i artystycznej. W roku 1967 natomiast pojawia się Światowa Organizacją Własności Intelektualnej, wprowadzając pojęcie prawa autorskiego.
Polska – podobnie, jak inne państwa bloku wschodniego – bardzo długo broniła się przed takimi konstrukcjami prawnymi. W końcu skoro w państwie nie istniała własność prywatna, a wszystko należało do państwa, to jak można mówić o własności intelektualnej? I stan ten utrzymywał się aż do roku 1994, kiedy to przyjęta została ustawa o prawie autorskim i prawach pokrewnych – niespełna kilkanaście lat temu. Na świecie jednak nadal istnieją państwa, w których taka ustawa jeszcze nie powstała. Przykładem może być Ukraina, której obecny porządek prawny związany z prawami autorskimi jest mniej więcej na poziomie, Polski z początku lat ’90 – tuż po obaleniu komunizmu oraz przed wprowadzeniem ustawy. Na jej terenie – podobnie jak niegdyś w Polsce – do teraz działa wiele wytwórni fonograficznych, które obok normalnej swojej działalności tłoczą również tzw. „legalne piraty”, czyli sprzedających zagraniczną muzykę nie posiadając do niej praw majątkowych. Dostać je można w każdym sklepie muzycznym, głównie w Lwowie, dostępne za połowę ceny obok oryginałów. Płyty te są legalne oczywiście jedynie na terenie Ukrainy. W Polsce większość dużych wytwórni muzycznych miała podobne początki – kto wychował się w latach ’90 pamięta „legalnie” wytłoczone, tanie kasety i płyty oraz ich rozszerzone, rosyjskie odpowiedniki. I właśnie to, że prawo własności oraz prawo autorskie zawitały do nas tak późno, miało duży wpływ na nasze podejście do niego. Czym jednak ta własność intelektualna jest i dlaczego tyle o niej mówimy? Po co chronić coś, co fizycznie nie istnieje i nie można nikomu tego odebrać?
Zgodnie z nomenklaturą prawniczą utwór – bo ten jest przedmiotem ochrony prawa własności intelektualnej – to nic innego, jak „każdy przejaw działalności twórczej o indywidualnym charakterze, ustalony w jakiejkolwiek postaci, niezależnie od wartości, przeznaczenia i sposobu wyrażenia” (art. 1 ust. 1 ustawy o prawie autorskim). Mówiąc prościej, zalicza się tutaj wszystko, co spełnia tzw. doktrynę potu czoła, czyli to nad czym się namęczyliśmy, a dodatkowo jest twórcze, posiada indywidualny styl oraz zostało ustalone – czyli uzewnętrznione. Nawet, jeżeli było tylko raz wypowiedziane do jednej osoby. Są to m.in. utwory plastyczne, urbanistyczne, architektoniczne, audiowizualne, ale także wyrażone na piśmie – literackie, naukowe, kartograficzne i co najważniejsze to, na czym się skupię w tym artykule, czyli programy komputerowe (bo te także „pisane są” przy pomocy odpowiednich języków programowania).
Wiele osób pyta mnie, co sądzę o piractwie komputerowym, graniu w tytuły, których się nie kupiło, słuchaniu muzyki z nie do końca legalnych źródeł, czy nawet o ludziach, którzy czerpią korzyści majątkowe z wykorzystywania projektów, do których nie posiadają praw majątkowych. I tutaj już na starcie muszę zaznaczyć, że polskie prawo zupełnie inaczej traktuje utwory audiowizualne, a inaczej programy komputerowe (w przeciwieństwie do amerykańskiego – do którego wiele osób się odwołuje, bo coś gdzieś usłyszało, ale nie wie w którym kościele dzwoniło). W przypadku muzyki i filmów w Polsce dozwolone jest jej pobieranie, przechowywanie i odsłuchiwanie, karane jest jedynie jej udostępnianie – nawet gdy nie czerpie się z tego zysków. W USA karane jest jedno i drugie. Inaczej sprawa się ma w przypadku programów komputerowych. Zgodnie z prawem są one objęte pełną ochroną, dlatego zarówno ich nielegalne udostępnianie w całości lub fragmentach, pobieranie oraz użytkowanie jest karalne (w przypadku fragmentów da się jednak obronić). Odchodząc już od prawa i skupiając się na tzw. moralności – obojętne, czy czerpiemy jakąś korzyść, czy nie, jest to kradzież. Kradzież jak każda inna. Bez względu, czy jest to nowe Ferrari spod domu sąsiada, pieniądze z konta bankowego przypadkowej ofiary phishingu, czy kradzież oprogramowania lub oszczędzanie przez firmę na tańszych licencjach (np. do zastosowań domowych), które nie zezwalają na zastosowanie komercyjne, to jest to związane z łamaniem prawa. Zastosowanie ma tutaj prosta zasada: jeżeli mnie na coś nie stać, to tego nie używam.
Zmiany ustroju odbiły bardzo wielkie piętno na ludzkim sposobie postrzegania własności. Starsze pokolenie wychowane w czasach, gdzie jedyną wartością była praca fizyczna, własność prywatna nie istniała w takim stopniu jak dziś, komputery osobiste były fikcją literacką, a twórczość marginalizowano jedynie do jej fizycznej postaci, jest przyzwyczajone do tego, że prawo nic o tym nie mówi. Współcześnie młode pokolenie wychowało się natomiast w czasach, w których wszystkie rzeczy, których wcześniej nie mieliśmy zaczęły nas zalewać, wszystko jest łatwo dostępne, a każda firma bije się o klienta tak, by tylko zwrócił na nią uwagę. Rozwój Internetu oraz utrata nadzoru nad nim spowodowały, że młodzi przyzwyczaili się do tego, że wszystko jest dostępne od ręki i że jest za darmo. Bo w końcu zaraz po premierze ktoś to wrzuci do sieci, a wtedy już będzie można pobrać i po co płacić? Tutaj najczęściej pada pytanie: „jaka to kradzież, skoro ta osoba nic nie traci”? Nie odbieramy mu tego utworu, a tylko go wykorzystujemy – on wciąż jest jego właścicielem. Wiele osób mówiąc to stwierdza, że nie jest to kradzież, bo fizycznie niczego nikt nie traci, programista nadal posiada swój program i dalej go odsprzedaje. Jaka więc może być rzeczywista i fizyczna szkodliwość takiego czynu? Skracając jednym słowem „ogromna”.
Programowanie, redagowanie, komponowanie, reżyseria, to praca, jak każda inna. Dobrze jest robić to, co się lubi, spełniać się w zawodzie, robić coś dla innych, bo taka praca jest najbardziej owocna, daje satysfakcję i nie czujemy, że pracujemy. Też mam trudność ze stwierdzeniem, że kiedyś pracowałem – zawsze robiłem to, co lubię – nawet, gdy pracowałem jednocześnie w trzech miejscach. Pamiętajmy jednak o tym, że do przysłowiowego garnka czasem coś trzeba włożyć, zrobić opłaty, czy zapewnić naszym dzieciom edukację. Jak wiemy, aby odnotować zysk na plusie, musimy nie tylko wyprodukować dane dobro lub usługę, ale również je sprzedać na rynku, a tym sterują prawa popytu i podaży. To, czy coś sprzedamy zależy od tego, jaki jest popyt, a na ten bezpośrednio wpływa konkurencyjność produktu – m.in. pod względem cenowym. Jeżeli zaraz po premierze produkt jest publikowany za darmo w Internecie, to nie walczy on już tylko z konkurencją, ale również sam z sobą. Wynika to z tego, że wielu użytkowników wybierze ten sam produkt za darmo mając taką możliwość, nie płacąc za niego. Oczywiście są osoby, które pobierając utwór dla sprawdzenia często kupią oryginał z szacunku dla twórcy oraz nie każdy, kto go pobrał, normalnie by go kupił. Temu nie da się zaprzeczyć. Wiele firm prowadzi nawet tzw. „kontrolowane przecieki do sieci”. Faktem jednak jest, że w większości osoby, które by zapłaciły w innych warunkach, często sięgną po darmową alternatywę. Autor więc staje przed dylematem, jak konkurować z samym sobą, tylko że darmowym? Popyt spada, a wraz z nim podaż, która ciągnie za sobą wzrost cen, a ta generuje zmniejszenie popytu. W ostateczności cierpimy na tym my, klienci. Szkodząc samym sobie i mówiąc, że nie kupujemy tylko piracimy, bo ceny są za wysokie. Obrazując, to tak, jakby do rosyjskiego rurociągu z gazem podpięli się Chińczycy i zaczęli udostępniać gaz za darmo. Wiadomym jest, że popyt na rosyjski gaz zmaleje, a tym samym wzrosną ceny (niedawno obserwowaliśmy to na przykładzie ropy, po nałożeniu sankcji na Rosję i rozwinięciu tańszej konkurencji w sektorze).
Istnieją również przypadki, gdzie nie tylko ktoś coś nam udostępnia nielegalnie, ale również zarabia na tym krocie. Nie tylko udostępniając utwory odpłatnie, ale również tworząc tzw. prywatne, konkurencyjne serwerów gier, kiedy nie posiada się odpowiedniej licencji na używane oprogramowanie. Takie osoby nie tylko okradają autora, dystrybutora – bo użytkują coś, do czego nie mają odpowiednich praw – ale dodatkowo czerpią z tego korzyści. Nie zawsze bezpośrednie, ale często w formie sprzedaży wirtualnej waluty lub reklam. Reasumując, wzbogacają się na nie swojej pracy. Nierzadko nie tylko okradając autora z jego ciężkiej pracy, ale również państwo i samych podatników. Bardzo często nie prowadzą oni działalności gospodarczej, nie odprowadzają odpowiednich podatków, a jeżeli już to robią, to nie za swoją rzeczywistą działalność, tylko np. za sprzedaż wirtualnej waluty, łamiąc i tak prawo nie płacąc firmie, której oprogramowania używają. Kto na tym traci? Oczywiście konsumenci i podatnik w jednym. Przecież pieniądze z podatków, to nasze pieniądze. Wspierając takie osoby nawet, jeżeli nas to nic nie kosztuje, traci nie tylko autor, ale pośrednio my sami przez zmniejszenie się wpływów do budżetu państwa, zwiększenie cen u autora, zmniejszenie podaży danego dobra (lub częstotliwości aktualizacji) i obniżenie potencjalnej liczby użytkowników legalnych serwerów na których prowadzimy rozgrywkę jeżeli jest to gra.
Osobiście jestem za surowym karaniem osób, które trudnią się nielegalnym rozprowadzaniem utworów – szczególnie dla korzyści nie tylko majątkowych. Problem tkwi w tym, że pozwać ich musi autor lub pełnomocnik autora, a nie dzieje się to z urzędu – gdzie mogłoby pomóc coś w stylu ACTA, jednak bardziej dopracowane. Większość dużych firm, to przedsiębiorstwa globalne, prowadzące działalność na całym świecie. Przy skali, jaką osiąga piractwo – gdzie na miejsce jednego zamkniętego serwera powstaje dziesięć nowych – jest to po prostu nieopłacalne. Sprawy cywilne toczą się latami w różnych krajach, a szkodliwość pojedynczej jednostki jest niewielka. Problem uwidacznia się, gdy dochodzi efekt skali i sumując wszystkie małe podmioty podliczamy nasze straty w milionach lub miliardach euro. Piractwo jest problemem globalnym, dotykającym wszystkich państw. Niestety by się to zmieniło na świecie wzrosnąć musi świadomość własności intelektualnej oraz powstać muszą skuteczne i dopracowane narzędzia do walki z piractwem. Wiele jednak zależy również od nas, konsumentów. To my decydujemy, czy wspieramy piractwo, czy nie i od nas zależy, jak kreują się ceny na rynku, jaka będzie jakość usług i czy piractwo będzie się rozwijać. Bo nic nie rozwija się bez odbiorców!
Autor: Daniel 'zoNE’ Gabryś