MIEJSCE, W KTÓRYM LUDZIE SĄ RAZEM

0
2171

Rozmowa z Michałem Żebrowskim, znanym m.in. z ról w takich filmach, jak
„Wiedźmin”, „Ogniem i mieczem” czy „Pręgi”, który wraz z reżyserem i obecnym
dyrektorem artystycznym Eugeniuszem Korinem w 2009 roku założył Teatr
6. piętro. Artysta za swoje szczególne osiągnięcia został nagrodzony tytułem
Lidera z powołania w kategorii Lider w sztuce oraz Lider w zarządzaniu kulturą
i sztuką. Jako dyrektor naczelny mówi o tworzeniu teatru, który oswaja ludzi
z tajemnicą śmierci i bólem istnienia. Jak twierdzi, otaczając się lepszymi od siebie,może robić coś, w co się naprawdę wierzy.

Jest Pan uznanym i zapracowanym aktorem, skąd wziął się jeszcze pomysł na założenie teatru?

Wraz z moim przyjacielem, Eugeniuszem Korinem, mieliśmy takie przekonanie i poczucie, że musimy mieć własne miejsce – takie, w którym powstawałyby przedstawienia tak fantastyczne, że po bilety stałyby długie kolejki. A trzeba przyznać, że wówczas istniał deficyt na teatr literacki, na którym się wychowałem. W Warszawie nie było teatru wspólnego dla wszystkich pokoleń. Chciałem coś z tym zrobić. Cieszę się, że na swojej drodze spotkałem Eugeniusza, który początkowo kojarzył mi się z głównie z Tadeuszem Łomnickim i „Królem Learem”. W 1989 roku Izabela Cywińska została Ministrem
Kultury, a swój teatr pozostawiła w rękach młodego i dalekowzrocznego reżysera, czyli Korina właśnie. On świetnie dostrzegał trendy i wielu dzisiejszych uznanych reżyserów
zaczynało właśnie u niego. Ja, już jako rozpoznawalny aktor, zatęskniłem do teatru. I mój wybór padł na Eugeniusza, który kojarzył mi się z kimś, kto nie boi się pracy. On od razu przeszedł do rzeczy i wysłał mi pięć sztuk, które, jego zdaniem, powinniśmy zrobić. Zaczęło się od „Samotnego Zachodu” irlandzkiego dramaturga Martina McDonagha, który został
wystawiony w Fabryce Trzciny (niezależny ośrodek sztuki założony przez Wojciecha Trzcińskiego.). Teatr, który mnie interesuje, oswaja ludzi z tajemnicą śmierci i bólem istnienia. To miejsce, w którym człowiek czuje się bezpiecznie, niezależnie od tego, jaką ma wrażliwość. Najważniejsze jest to, by robić teatr, który jednoczy ludzi, a nie dzieli i stygmatyzuje. To niełatwe zadanie.

Jest Pan zdecydowanie liderem w sztuce i zarządzaniu nią. Czy liderem człowiek się rodzi, czy raczej się nim staje?

Kilka lat temu Eugeniusz powiedział mi ważne zdanie: wybacz Michale, ale dyrektorem się rodzisz, bądź nie. Ja nie czuję się urodzonym dyrektorem, ponieważ nie mam ani predyspozycji, ani na tyle opanowanego charakteru czy dyspozycji wewnętrznej. Wydaje mi się natomiast, że jestem liderem, który z racji swojej pasji i zaangażowania, otaczając się lepszymi od siebie, może robić coś, w co naprawdę wierzy.

Czy stawia Pan na zarządzanie turkusowe?

Tak, teatr ten tworzymy wspólnie z ludźmi, którzy się na to godzą i widzą w tym sens, a także mają ten sam gust w sztuce i lubią podobną literaturę. Chętnie biorę na barki rolę lidera, ale nie mam analitycznej osobowości czy charakteru, by do końca samodzielnie zarządzać jakąś instytucją.

Może dlatego, że jest Pan przede wszystkim artystą?

Tak, ale Korin jest przede wszystkim reżyserem, ale również wspaniałym dyrektorem, na czym korzystam nie tylko ja, ale wszystkie osoby, które z nami pracują. Wcześniej byłem
samodzielnym przedsiębiorcą, teraz jestem dyrektorem naczelnym. To duża odpowiedzialność.

Teatr 6. piętro, Bóg Mordu, fot. Jarosław Niemczak

Wydaje mi się, że liderzy umieją delegować obowiązki, nie można przecież zajmować się wszystkim.

Moja małżonka twierdzi, że mam talent do wyszukiwania ludzi, którzy są zdolni. Potrafię wyłuskiwać z nich talent i niekoniecznie dotyczy to zawodu aktora czy rzeczy stricte artystycznych. Uważam, że młody człowiek, który potrafi sam z siebie coś zrobić, chce być częścią jakiejś organizacji, stara się być przydatnym, już jest wygrany w życiu. W dzisiejszych czasach ludzie często mylą kreatywność z paplaniną, ponieważ myślą, że z takiej gadaniny coś wynika, a niekoniecznie tak jest. My natomiast w naszym teatrze chcemy tak pracować, że niezależnie od tego, na jakim szczeblu znajduje się pracownik, powinien on wykonywać zadania lepiej niż ja. Świetnym przykładem może być nasz oświetleniowiec, Hubert, artysta, którego prace można zobaczyć na wystawie w Nowym Jorku. Cieszę się i jestem dumny, że mam kogoś takiego w zespole. Podobnie jest z innymi pracownikami, np. inspicjentką czy fryzjerem. Staramy się też, żeby nikt nie narzekał na zarobki.

Czy to Pan ściąga gwiazdy do siebie?

Aktorzy chcą grać w dobrym teatrze, ja tylko przekonuję ich, że robimy coś dobrego i autentycznego, ale tych naprawdę wielkich wcale nie muszę do tego przekonywać. Bo przecież oni byli wielcy, zanim ja zacząłem być znany. Dla mnie prawdziwym wyróżnieniem jest to, że mogę mieć w zespole wybitnych ludzi: Wojciecha Malajkata, Wiktora Zborowskiego czy Joannę Żółkowską. Ten teatr to sposób na życie, a nie na przeżycie, chociaż czasami musimy wiązać koniec z końcem. Zależy nam na tym, żeby aktorzy czuli się u nas wyjątkowo.

Woli Pan role filmowe czy teatralne?

Dobry film sprawia aktorowi taką samą, albo nawet większą satysfakcję, gdyż dotrze do szerokiego grona, bo obejrzy go bez mała kilkaset tysięcy osób. Inaczej jest z teatrem. Natomiast wszystko to, czego aktor nauczy się na scenie, może wykorzystać w filmie, ale nigdy na odwrót, ponieważ technika gry w teatrze jest zupełnie inna niż w kinie. Oczywiście
są tacy aktorzy – ja się do nich nie zaliczam – jak Anthony Hopkins czy Al Pacino, którzy w sposób wirtuozerski łączą te umiejętności. Są również wielcy, jak Jack Nicholson, którzy nigdy na scenie nie stali i pewnie nie staną, bo tego nie lubią.

Z jakiej roli jest Pan najbardziej dumny?

Z bycia tatą. Jestem zaangażowanym ojcem: odwożę i przywożę dzieci ze szkoły, poświęcam dużo czasu rodzinie. Sam miałem świetny kontakt z bliskimi i dzisiaj rozumiem, jak ważne jest spędzanie czasu z dziećmi. W przyszłości nie chciałbym się im kojarzyć jako sfrustrowany, wiecznie szukający swojej roli życia aktor, który rani wszystkich wokół. Widziałem wiele takich sytuacji i zawsze zastanawiałem się, czemu artyści wybaczają sobie takie zachowania.

Mówi się, że artyści mają swoje prawa.

A rodziny artystów nie mają praw? Co prawda ja sam uważam, że nie osiągnąłem jeszcze wewnętrznie takiego poziomu, bym mógł powiedzieć sobie, że mam poczucie wewnętrznego spełnienia.

Teatr 6. piętro, Ożenek, fot. Katarzyna Chmura

A jaką rolę chciałby Pan zagrać, by je osiągnąć?

Taką, o której widzowie po skończonym przedstawieniuvmówiliby: „Gdybyśmy nie zobaczyli Żebrowskiego w tej roli, nasze życie wyglądałoby inaczej”. Jednakże wielkie role zdarzają się niezwykle rzadko. Natomiast moja mama twierdzi, że najlepiej mi wyszła ta w przedstawieniu dyplomowym, w którym grałem Jimmy’ego Portera w „Miłości i gniewie”.
Ja jednak lubię moje ostatnie role, np. Ostrova w „Wujaszku Wani”. Wiem natomiast, że Hamleta już nie zagram, a zazwyczaj najlepiej grają tę postać aktorzy pięćdziesięcioletni. To taka niespójność. Muszę przyznać, że podobał mi się zabieg Macieja Englerta we współczesnej adaptacji tej sztuki, w której zagrał Borys Szyc i Katarzyna Dąbrowska. Ona była tam matką Szyca, mimo, że miała 28 lat, a on 35. Kiedy zapytała reżysera, dlaczego zdecydował się na taki zabieg, odpowiedział: „Dlatego, że każdy chciałby mieć taką matkę, jak pani”. I to jest clue sprawy.

Pan reżyserem nie jest. A nie myślał Pan o tym?

Na szczęście nie jestem. Bo reżyseria jest darem. Polega na takim skonstruowaniu świata na scenie, że aktor dopiero na próbie generalnej zaczyna rozumieć, jaki był pomysł na niego w danej roli. Tego on sam nie potrafi przewidzieć.

Czy angażujecie się Państwo w działalność społeczną?

Oczywiście. Mamy ambicje być nie tylko instytucją kultury, ale także organizacją, która zajmuje się różnymi problemami życia społecznego. Bierzemy również udział w wielu akcjach charytatywnych i pomocowych. Chcemy być blisko ludzi, być otwarci na świat. Tydzień temu odwiedziliśmy „Stowarzyszenie mali bracia Ubogich”. Myślimy wielotorowo i jako jedyny teatr w Polsce wspieramy Onkoolimpiadę, czyli igrzyska dla dzieci, które przeszły chorobę nowotworową. Prowadzimy również panele edukacyjne czy też spotkania z seniorami, w których oczywiście biorę udział.

Najbliższe plany?

Przed nami cztery superpremiery: „Ucho Prezesa, czyli SCHEDA”, wersja przeboju, który znamy z internetu (21 grudnia), „Samotny zachód” (30 marca) we wspaniałej obsadzie: Lubos, Czernecki, Daukszewicz, Olszańska, następnie „Piękna Lucynda”, również w reżyserii Korina. No i czwarta premiera, o której jeszcze nie będę mówił.

A jak Pan ładuje baterie?

Czytam książki, rozmawiam z żoną, wyjeżdżam w góry, sporo pływam. Fascynuję się dobrą literaturą, która jest kopalnią bez dna. Gorąco polecam „Homo deus. Krótka historia jutra” – Yuval Noah Harar.

Rozmawiała Beata Sekuła
Opracowała Natalia Doległo

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj