Elżbieta Nemś, zastępca dyrektora ds. technicznych w Zabrzańskim Przedsiębiorstwie Energetyki Cieplnej, przepracowała w zakładzie 40 lat. Jest absolwentką Politechniki Lubelskiej, żoną, matką, byłą koszykarką oraz miłośniczką piłki ręcznej – kobietą charyzmatyczną, zaangażowaną także w działalność społeczną.
– Losy człowieka rzucają w różne miejsca – zauważa Elżbieta Nemś. – Mój mąż pochodzi z Zabrza, ale korzenie rodzinne też ma na mojej Lubelszczyźnie, gdzie poznaliśmy się wiele lat temu. Po ukończeniu studiów pani Elżbieta wyszła za mąż i wyjechała na Śląsk. Zamieszkała tu dzięki miłości do męża, ale pokochała też swoją pracę w firmie, w której spędziła cztery dekady. – Całe życie przepracowałam w Zabrzańskim Przedsiębiorstwie Energetyki Cieplnej, począwszy od 5 października 1976 roku. Jest to moja pierwsza praca i chyba już ostatnia – uśmiecha się z nostalgią pani dyrektor.
Wykształcenie inżyniera zdobyła na kierunku ciepłowniczym, a ponieważ było zapotrzebowanie na specjalistów właśnie z takimi kwalifikacjami, została przyjęta tu do pracy. Przedsiębiorstwo wyglądało wtedy zupełnie inaczej, nie było tak rozwinięte, jak w tej chwili, opierało się głównie na eksploatacji kilkudziesięciu lokalnych kotłowni, ciepło było też kupowane ze źródła, które również wyglądało inaczej niż obecne – Mogę nieskromnie powiedzieć, że to nowe ciepłownictwo, które mamy w tej chwili w Zabrzu wyrastało i rodziło się w pewnym sensie przy moim udziale – komentuje pani dyrektor. – Poświęcałam sporo czasu pracy i do dzisiaj sercem jestem związana z tym przedsiębiorstwem.
Nigdy nie myślała o zmianie branży ani o innym miejscu pracy, może ze względu na… ciepłą atmosferę, jaka tu panowała, mimo różnych zawirowań, przekształceń, związanych nie tylko z samą firmą, ale i z układami politycznymi i własnościowymi. Uważa, że to trzon firmy przyczynia się do tworzenia tej przyjaznej atmosfery, którą określa jako niemalże rodzinną. Chyba mam szczęście do ludzi z którymi obcuję i to niezależnie czy są to moi mentorzy, nauczyciele, szefowie czy współpracownicy. To oni byli i są tymi, którzy dodają mi sił, wspólnie pracujemy i wspólnie osiągamy cel, a tym celem w efekcie końcowym jest zawsze człowiek.
– Często powtarzam, że jeśli co najmniej jedną trzecią życia spędzam w pracy, a chodzę do niej z prawdziwą przyjemnością, to chyba jest to duży sukces – zauważa pani Elżbieta. – Dosyć szybko awansowałam w firmie, bo po okresie stażu dostałam stanowisko mistrza. Po niecałych trzech latach pracy, otrzymała obowiązki kierownika działu eksploatacji i zaczęły jej podlegać nie tylko kotłownie lokalne, ale i osiedlowe oraz sieci ciepłownicze wraz z węzłami cieplnymi, czyli praktycznie zarządzała całością systemu ciepłowniczego w mieście. Odpowiadała za likwidację kotłowni indywidualnych, doprowadzenie sieci ciepłowniczej do budynków, budowanie nowych węzłów cieplnych tych obecnie już bardzo nowoczesnych, zdalnie monitorowanych, przez Internet. Później, już jako dyrektor, zaczęła zarządzać również działem inwestycji i rozwoju; zatwierdza także warunki techniczne, projekty oraz nadzoruje ich realizację i rozliczanie.
Akcje specjalne
– Pojawiały się też awarie. Każda była inna, w zależności od miejsca, w jakim wystąpiła czy jaki zakres obejmowała. Od tego wszystkiego zależało nasze postępowanie – opowiada pani dyrektor. – Generalnie jestem przez 24 godziny na dobę pod telefonem, jeśli zachodzi taka potrzeba. W tej chwili ZPEC operuje tak nowoczesnym systemem ciepłowniczym, że od kilku lat nie pojawiają się poważne awarie. Mówi się o złośliwości przedmiotów martwych. Dlatego i awarie zdarzają się w najbardziej niechcianych i nieoczekiwanych momentach. Najtrudniejszy moment to zlokalizowanie awarii, bo to limituje kto i jak długo będzie pozbawiony ciepła. Później to już rutynowe działania. Dopracowałam się w firmie wspaniałej drużyny eksploatacyjnej. Każdy zna swoje zadania i jest to cudowne uczucie , że jest na kim polegać, a praca taka daje dużo satysfakcji, a to z kolei przekłada się na zadowolenie klienta czyli po prostu innego człowieka.
Pani Elżbieta wspomina jednak mroźną grudniową noc z 1977 na 1978 r., kiedy to nastąpił dramatyczny spadek temperatury, akurat gdy wszyscy szli na zabawę sylwestrową. ZPEC też zorganizował dla swoich pracowników bal, padał wtedy deszcz ze śniegiem, a później temperatura spadła do – 20 stopni, więc na chodnikach zrobiła się „ślizgawka”. Wszystko zamarzło, na składzie opału na miale węglowym powstała taka niesamowita zmrożona skorupa, że nie można było nawęglić kotłów. W związku z czym pani dyrektor wraz z zarządem i innym pracownikami musiała zrezygnować z balu i udać się do kotłowni. Finalnie ściągnięto tam całą załogę, a i tak nie usunięto od razu awarii. Jednostka wojskowa, stacjonująca w Zabrzu prawie miesiąc pomagała pracownikom kotłowni rozbijać bryły tego zmarzniętego miału węglowego aby kotłownia mogła produkować ciepło i aby lokatorzy nie odczuli skutków ostrej zimy.
Bywało też tak, że przy stole wigilijnym, dzieląc się opłatkiem z dziećmi, pani Elżbieta musiała wstać od stołu i zostawić na kilka godzin rodzinę. Biegła do pracy, żeby dopilnować, aby awaria została szybko usunięta, aby mieszkańcy Zabrza nie marzli w święta. – Kiedy się pracę kocha, staje się ona drugim domem. Miło wspominam kontrole, a właściwie odwiedziny osób pracujących w święta na kotłowniach. Można powiedzieć że chwilami spędzaliśmy razem święta. Nie raz byłam za to krytykowana, ale tak musiało być – komentuje pani dyrektor. – Dziwię się niektórym moim koleżankom, że się wypaliły zawodowo i chcą już iść na emeryturę – ja o tym nie myślę, chociaż mam 62 lata.
Dzielenie się ciepłem z bezdomnymi
Ostatnimi laty pani Elżbieta zaangażowała się w działalność Towarzystwa Pomocy im. św. Brata Alberta. Początkowo dlatego, że zadaniem ZPEC jest ogrzewanie ich budynku. Są to dwie placówki, jedna dla kobiet, a druga dla mężczyzn. Poznała tam energiczną panią prezes, Marię Demidowicz, i nawiązała z nią miłą współpracę.
– Tu nawet nie chodzi o wsparcie finansowe, my jako przedsiębiorstwo cieplne mamy obowiązek pojawiać się tam w razie awarii i w odpowiednich granicach czasowych reagować. Oni już wiedzą, że jak coś się u nich dzieje, to dzwonią do mnie, więc robimy po prostu to, co wynika z naszych obowiązków – komentuje. – To jednak nie wszystko, wśród tych ludzi trzeba być! Odbywają się tam cykliczne spotkania, nie ukrywam, że powiązane również z kościołem, z mszą świętą. Potem siedzimy sobie przy kawce, herbatce i spędzamy ze sobą czas. Przebywanie wśród bezdomnych, rozmowa z nimi, pokazywanie im drogi i że jeżeli będą się jej trzymać to mają szansę na powrót do normalności uczy również i mnie pewnej pokory. Uczy, że to co posiadamy w życiu nie jest nam dane na zawsze i że swoim postępowaniem dużo można zmienić. Niektórzy pensjonariusze wyszli z bezdomności, usamodzielnili się, i też uczestniczą w tych spotkaniach. Opowiadają o nowym życiu – pozwalają ludziom uwierzyć, że można się podźwignąć. Mieszkańcy przytuliska to nie są przysłowiowe darmozjady. Wykonują oni prace na rzecz przytuliska jak gotowanie, sprzątanie czy drobne naprawy, a inni pracują zawodowo. Wszyscy mają jednak do spełnienia podstawowy warunek, a mianowicie życie w trzeźwości. Alkohol u większości zadecydował o tym w jakim miejscu są obecnie.
Pani Elżbieta rozmawia z bezdomnymi o ich obowiązkach w placówce, o rodzinie, o ich problemach. Wyjeżdża też z nimi na wycieczki, np. cyklicznie w czerwcu na święto chleba, które jest obchodzone u Sióstr Albertynek w Krakowie. Bierze udział w piknikach, grillach, bo uważa, że potrzebują serca oraz wsparcia innych ludzi.
Beata Sekuła