Rozmowa z Krzysztofem Kubiakiem – autorem powieści „Children of a Lesser Gotham”, wydanej w maju 2021 roku w języku angielskim, w Nowym Jorku, a obecnie przygotowywanej do wydania polskiego – nominowanym do tytułu Lider z powołania. Budował domy, a napisał książkę o ludziach bezdomnych w wielkim mieście – niejednokrotnie obdarzonych talentami i ich marzeniach – którzy kiedyś jadali i pili z porcelany, a dziś muszą prosić o jałmużnę. Także o przemianie głównego bohatera powieści, człowieka zamożnego, który w porę dostrzega problemy egzystencjalne ubogich, starając się odmienić ich los. Przy czym, mimo powagi tematu, książka napisana jest w sposób pogodny, z pozytywnym przekazem. Autor opowie nam też o swojej drodze, jaką pokonał zanim zdecydował się spróbować swoich sił w gatunku literackim, jakim jest powieść.
Czym się wyróżniałeś w latach młodzieńczych?
Od lat wczesnoszkolnych pasjonowała i pasjonuje mnie po dziś dzień fotografia. Kiedy miałem 8 lat, stryj podarował mi szeroko-obrazkowy aparat fotograficzny, co poskutkowało tym, że szybko zakochałem się w fotografii i w wieku 11 lat posiadałem już własną ciemnię fotograficzną, w zaadaptowanym na ten cel, wyposażonym w niezbędne akcesoria pokoju z dużą szafą, w której bez obawy można było wyjąć kliszę z aparatu nie ryzykując jej naświetlenia i umieścić w koreksie służącym do wywoływania.
Moim marzeniem było zostać w przyszłości operatorem filmowym, a jak wiadomo dziecięce marzenia często ulegają zmianie i później uwiodły mnie poezja, literatura i sport. Być może tak właśnie miało być, ponieważ nic nie dzieje się bez przyczyny, a wszystko z jakiejś racji i konieczności. Z aparatem bardzo rzadko się rozstawałem. Zabierałem go często ze sobą na dłuższe lub krótsze piesze wycieczki, czy na wyjazdy rodzinne lub sportowe, a muszę tu wspomnieć, że od 10 roku życia trenowałem piłkę nożną, grając później w międzywojewódzkiej lidze juniorskiej. Robienie zdjęć, a następnie ich wywoływanie sprawiało mi wielką przyjemność. Był to wręcz rodzaj przygody i powód, aby wyjść z domu.
Z racji tego, że mieszkałem dwa kilometry od Żelazowej Woli – miejsca urodzenia Fryderyka Chopina – wiosną i latem, gdy park i dworek tętniły życiem, a muzyka fortepianowa krążyła po okolicy, zabierałem aparat i ruszałem w drogę. Wielkim przeżyciem było dla mnie oglądanie z bliska ludzi z całego świata, a przypomnę, że był to początek lat siedemdziesiątych minionego wieku. Przy okazji chłonąłem muzykę, w rezultacie czego towarzyszyła mi ona praktycznie przez całe dotychczasowe życie, no i oczywiście nadal pielęgnuję w sobie miłość do Chopina, ale nie tylko. Często dla odprężenia i poprawy nastroju słucham muzyki Mozarta, Beethovena, Czajkowskiego i wielu innych. Niekiedy udało mi się także sfotografować kogoś sławnego, jak w 1974 roku kardynała Wyszyńskiego.
Z wcześniejszych wydarzeń pamiętam rok 1969, gdy załoga Apollo 11 lądowała na Księżycu, a ja z wypiekami na twarzy fotografowałem ekran czarno-białego telewizora, dokumentując to epokowe wydarzenie. Dodam jeszcze, że przez tę wyprawę na księżyc także zapałałem miłością do astronomii i kosmonautyki, czy jak powiedzielibyśmy to dziś – astronautyki. Z wielkim uporem szukałem w księgarniach książek o tej tematyce, a nie było to wówczas łatwe zadanie. I tak pierwszą z nich udało mi się kupić w księgarni nieopodal mojego domu. Była to książka pt. „Budowa rakiet i silników rakietowych”.
Oprócz astronomii zafascynowała mnie również chemia. Pewnego dnia w roku 1974 znalazłem wyrzuconą przez kogoś książkę „Cuda i dziwy chemiczne” i od tamtej chwili zapragnąłem mieć w domu małe laboratorium. W skompletowaniu skromnych akcesoriów pomogły mi moja mama oraz nauczycielka chemii w szkole podstawowej. Zużyte, wyszczerbione kolby, menzurki, palniki, itp., które były przeznaczone do wyrzucenia niekiedy otrzymywałem w prezencie. Gorzej było z odczynnikami. Część z nich można było kupić w aptece, inne, jak np. kwasy, kupowałem w warsztatach samochodowych. Pierwsze doświadczenia chemiczne były proste. Hodowałem kryształy, pokrywałem miedzią drobne, metalowe przedmioty, czy obserwowałem różne reakcje chemiczne.
Gdy chciałem bardziej poznać tajniki chemii, przytrafił mi się mały incydent, który zakończył domowe eksperymenty. Przez nieuwagę przewróciłem stojącą na stole kolbę wypełnioną kwasem solnym. Skutek tego był taki, że kwas strużką popłynął po szklanym blacie stołu na niedawno kupiony wełniany dywan niszcząc go w znacznym stopniu. Jak wyglądał można się domyślić, ale rodzice wybaczyli mi to.
W wieku szesnastu, może siedemnastu lat zacząłem pisać wiersze. Pierwsze poetyckie próby nie były zbyt udane. Z pozoru świat był piękny i idealny, i taki też był nastrój tych wierszy, lecz w zderzeniu z otaczającą rzeczywistością było to trochę naiwne i przesłodzone. Następnie, dla własnej satysfakcji, spróbowałem napisać kilka tekstów piosenek. Miałem i chyba mam po dziś dzień łatwość tworzenia rymów, jednocześnie zachowując w nich jakiś sens. Jednak muszę powiedzieć, że bez melodii nie jest to łatwe. Miłość do rocka zaszczepił we mnie mój starszy o sześć lat brat, który był muzykiem – grał na perkusji. Zapoznał mnie ze środowiskiem muzycznym, przez co poznałem wielu ciekawych ludzi.
Pierwsze próby wokalne były obiecujące. W latach dziewięćdziesiątych skomponowałem na gitarze utwór i napisałem do niego tekst, następnie na warszawskiej Starówce w studio nagraniowym Ryszarda Pokorskiego – lidera grupy Kram – który stworzył aranżację, zaśpiewałem ten utwór i dostarczyłem do rozgłośni Radio dla Ciebie. W Liście Przebojów nie przebiła się, więc uznałem, że droga muzyczna nie jest dla mnie.
Postawiłem wtedy na sport, czego dziś trochę żałuję, bo sport to nie zawsze jest synonim zdrowia. Po dość przykrej i bolesnej kontuzji więzadeł krzyżowych nastąpił rozbrat z piłką nożną. Gdy zaleczyłem kolano, postanowiłem uczęszczać na zajęcia z kickboxingu na Warszawskiej Politechnice, ale po kilku miesiącach kolano znowu dało o sobie znać. Energia wciąż mnie rozpierała, lecz gdy urodziła się moja córka, zrezygnowałem ze sportu. Do czasu, jak się później okazało. Już podczas pobytu w Nowym Jorku, gdy zapomniałem o dawnej kontuzji, zapisałem się do sekcji Krav Maga w John Jay College of Criminal Justice na Manhattanie. Jak mówi powiedzenie: do trzech razy sztuka. Po roku treningów zauważyłem, że kolano nie jest całkowicie stabilne, a muszę dodać, że dyscyplina ta wymaga stuprocentowej sprawności. Z tego okresu mam również dobre i przyjemne wspomnienia. Poznałem tam wiele koleżanek, kolegów – wspaniałych ludzi, także instruktorów służących uprzednio w armiach na Bliskim Wschodzie, którzy nauczyli mnie jak być silnym mentalnie, wrażliwym na krzywdę, a jednocześnie jak w razie zagrożenia się obronić, i że czasem trzeba ustąpić, unikając przez to niepotrzebnych kłopotów.
Miałeś mnóstwo pasji, a jak przebiegała Twoja droga zawodowa?
Mój brat uczęszczał do technikum mechanicznego i ja także podążyłem jego śladem. Nie byłem z tego zbyt zadowolony, ponieważ w głębi duszy czułem się humanistą. Dużo czytałem literatury i poezji. Fascynowałem się Herbertem, Poświatowską, Grochowiakiem, Stachurą, Czechowiczem, Apollinaire’m, sam też niekiedy pisałem wiersze i wysyłałem na konkursy literackie. Na studia zdawałem do Akademii Wychowania Fizycznego, ale nie dostałem się i szybko upomniało się o mnie wojsko. Trafiłem do Centrum Szkolenia Specjalistów Marynarki Wojennej w Ustce, po półrocznej nauce trafiłem do Gdańska. Cała służba trwała dwa lata. Mogę powiedzieć, że od trzyletniej służby, która tyle trwa na jednostkach pływających, uratowało mnie to, że moja macierzysta jednostka łączności znajdowała się na lądzie w Gdańsku obok szpitala Marynarki Wojennej. Z tej trudnej służby wyniosłem znajomość alfabetu Morse’a i chyba tak naprawdę stałem się dorosłym mężczyzną. Na służbach nocnych miałem dużo czasu na czytanie, przemyślenia, a do tego w tym budynku dość dobrze zaopatrzoną bibliotekę, do której klucze posiadał mój kolega. Wiele książek przysyłała mi też mama. Poznałem wtedy twórczość Kafki, Bułhakowa, Nabokova, Manna, Prousta, Vonneguta czy Gombrowicza, Boya–Żeleńskiego, Iwaszkiewicza i kilku innych. Ci dwaj ostatni byli również wspaniałymi tłumaczami, których tłumaczenia to majstersztyki. Pierwsi trzej to moi ulubieni pisarze, ale każdy inny autor wnosi coś nowego do naszego rozwoju duchowego. Zainteresowałem się także filozofią, zwłaszcza myślicielami, których styl pisania bardzo mi się podobał. Zacząłem czytać dzieła Sørena Kierkegaarda, Fryderyka Nietzschego, Arthura Schopenhauera, Bertranda Russela i kilku innych. Pierwszą poważną pracę podjąłem w spółdzielni mieszkaniowej założonej w 1989 roku przez kilku moich znajomych. W wieku 28 lat powierzono mi kierownicze stanowisko, gdy nie za bardzo jeszcze opanowałem tajniki budowlane. Fachu uczył mnie doświadczony kierownik budowy, który z racji pracy na kilku etatach nie mógł osobiście doglądać całego przedsięwzięcia w pełnym wymiarze godzin. Był to trudny dla mnie czas, ponieważ praktycznie byłem za wszystko odpowiedzialny. Za materiały w magazynach, jak i front robót. Rzucony na głęboką wodę musiałem stawić czoła kilkudziesięciu starszym pracownikom, fachowcom, którzy posiadali swoje przyzwyczajenia i nawyki, ale po jakimś czasie polubiliśmy się i obdarzyliśmy szacunkiem. Budynek, w którym mieściły się 64 mieszkania i lokale sklepowe, zakończyliśmy po 3 latach. Dzięki tej pracy także i mnie udało się uzyskać 70 metrowe mieszkanie. Oczywiście, musiałem spłacić kredyt i dodatkowo odpracować społecznie wkład wynoszący ok. 2500 godzin w ramach urlopów lub po prostu wynająć kogoś do prac pomocniczych. Miałem o tyle szczęście, że mój ojciec część z tych godzin odpracował za mnie. Chwała mu za to. Po zakończeniu pracy w spółdzielni przez kilka lat prowadziliśmy z bratem spółkę handlową. Otworzyliśmy sklep z artykułami spożywczymi i następnie elektrotechnicznymi. Brat jednak przeszedł do branży muzycznej, a ja uznałem, że handel nie jest tym zajęciem, które chciałbym robić w życiu. Choć powiem, że bardzo szanuję handlowców i ich ciężką pracę. Wiem, jaki to trudny kawałek chleba.
To kiedy znalazłeś się w USA?
Mój ojciec miał dwóch stryjów w USA, takich emigrantów przedwojennych z lat 20. Ciekawiły mnie losy rodziny i w 1979 roku dostałem zaproszenie. Nie udało mi się jednak wtedy wyjechać, ze względu na młody wiek i ogólne problemy z wyjazdem na zachód. Nie dostałem paszportu. Dopiero w 2002 roku nadarzyła się okazja. Wcześniej z lekcji ESKK zacząłem w domu uczyć się podstaw angielskiego. W maju tegoż roku wyleciałem do Nowego Jorku. Początki nie były łatwe. Ale pocieszałem się tym, że nie tacy, jak ja stawiali czoła trudom emigracji. Artyści, nauczyciele, sportowcy, wszyscy zakasywali rękawy i ciężko pracowali. Aby uzupełnić edukację z języka angielskiego, zapisałem się do Kingsborough Community College na program ESL. Zamieszkałem nieopodal w rosyjskojęzycznej, nadoceanicznej dzielnicy Brighton Beach, w której kiedyś mieszkał i opisywał ją Janusz Głowacki. Bardzo podobały mi się jego wspomnienia z „Małej Odessy”. Potem zmieniałem dzielnice w zależności od miejsca pracy, starałem się bowiem nie tracić czasu na dojazdy, by dobrze się wysypiać.
W Nowym Jorku pracowałeś też w firmie budowlanej?
Tak, wyrobiłem sobie niezbędne licencje oraz uprawnienia i powtórzyła się historia z Polski. Zostałem rzucony na głębokie wody. Byłem odpowiedzialny za całość wykonywanych prac – zgodność ze sztuką budowlaną, terminowość, fachowość – a były to prace na bardzo dużych wysokościach, niebezpieczne i wymagające dużych zdolności manualnych i pomysłowości. Pracowałem z Polakami, Amerykanami, Hindusami, Irlandczykami, Pakistańczykami. Poznawałem ich kulturę, kuchnię i zwyczaje. Niekiedy zapraszali mnie do siebie do domów.
Co robiłeś w wolnych chwilach?
Podróżowałem i zwiedzałem kraj. Poznałem 26 stanów Ameryki Północnej, Meksyk i Karaiby, oczywiście z aparatem w ręku. Nowy Jork znam lepiej niż Warszawę, obszedłem całe miasto piechotą, podzieliłem każdą dzielnicę na kwadraty i w weekendy oraz dni wolne od pracy chodziłem i fotografowałem. Posiadam w swojej kolekcji kilkaset zdjęć murali nowojorskich, ale nie tylko. No i gdy poczułem potrzebę przelania myśli na papier, to pisałem. W 2005 r. rozpocząłem pisać pierwszą powieść „Kobieta wojny”. Jest to historia życia pewnej poznanej w Nowym Jorku kobiety. Nie ukończyłem jej. W którymś momencie stwierdziłem, że to zbyt przykre opowiadanie. Była to historia krzywdzonej w domu rodzinnym dziewczynki. Okres dorastania w dzielnicy, gdzie lepiej się było wieczorami nie zapuszczać. Następnie nastoletnie zakochanie się w nieodpowiednim chłopaku, a co za tym idzie, pierwsze doświadczenia z miękkimi narkotykami, zakończone dwuletnim pobytem w żeńskim więzieniu na wyspie Rikers Island na rzece East River. Jak można się domyślić, dalej już była prawdziwa szkoła życia, walka o przetrwanie i godność. Wszystko zakończyło się happy endem, lecz dla mnie był to zbyt trudny temat do pisania. Może kiedyś tę opowieść dokończę.
Potem napisałeś wzruszającą historię – hołd dla nowojorskich bezdomnych. Jak długo powstawała powieść „Children of a Lesser Gotham”?
Zacząłem ją w 2016 roku, ale już wcześniej nosiłem się z zamiarem napisania czegoś o bezdomnych, ponieważ spotkałem wielu wspaniałych ludzi, którzy byli kiedyś artystami, muzykami, żołnierzami, a wylądowali na ulicy, ale też takich, po których nikt nie uroniłby łzy. Pokazuję Nowy Jork, miasto wielkiego bogactwa i skrajnej biedy oraz mechanizmy obojętności i samotności ciągle w nim działające. Jednakże nie opisuję martyrologii bezdomności, piszę – raczej w pogodnym tonie – o tym, że oni mają swój świat na ulicy i czują się tam niekiedy dobrze, choć trudno to stwierdzić. Może to kwestia jakiegoś rodzaju wolności lub po prostu przyzwyczajenia i braku wiary w poprawę sytuacji. Głównym bohaterem jest zamożny bankier, któremu w nocy ukazuje się tajemnicza postać nie z tego świata. Dręczony wyrzutami sumienia, rankiem udaje się do spowiedzi, bardzo długiej spowiedzi. Wysłuchuje go a raczej prowadzi słowną utarczkę ekscentryczny biskup, zadając w końcu pokutę: służenie ubogim i podzielenie się z nimi swoim majątkiem, czego bogacz nie przyjmuje z entuzjazmem.
Realizm magiczny?
Wielowarstwowa fabuła łącząca realizm magiczny z surową rzeczywistością. Wiele w niej metafizyki, poetyckich opisów, ale też dialogów, pierwszy 40-stronicowy rozdział cały jest dialogiem. To wielopłaszczyznowa, eklektyczna powieść łącząca różne gatunki literackie: dramat, kryminał, thriller, science fiction.
To jakiś paradoks, budowałeś domy a piszesz o bezdomnych.
Człowiek jest Nomadem. Nie zawsze przywiązuje się do miejsc. W powieści wszystko jest fikcją, nie ma w niej moich wątków, tylko przemyślenia.
Pisałeś w języku angielskim?
Nie, w języku polskim, powieść została przetłumaczona na angielski. Poznałem amerykańskiego dziennikarza polskiego pochodzenia i on przełożył tekst. Ostateczną edycję wykonał inny amerykański dziennikarz ze znanego magazynu „The Nation Magazine” i „New York Focus”. W wersji papierowej opublikowało ją wydawnictwo Penumbra Bookery. Ukazała się także w wersji elektronicznej. Jest dostępna na platformie Amazon.
Jakie masz plany?
Postanowiłem skorzystać z wcześniejszej emerytury i teraz ubiegam się o jej przyznanie. We wrześniu skończę 62 lata. Chcę realizować swoje pasje.
Z czego jesteś najbardziej dumny?
Z mojej córki, ma 35 lat i mieszka niedaleko Warszawy. Jest absolwentką anglistyki. Dumny jestem także z moich dobrych relacji z bliższą i dalszą rodziną oraz ze znajomymi, oraz z tego, że miałem sposobność poznać wiele kultur, nacji i kuchni regionalnych.
Jakie masz marzenia?
Chciałbym, aby moja powieść ukazała się na rynku polskim i żeby ludzie odczuli przyjemność z jej czytania. Wytrwać także w postanowieniu pisania tekstów piosenek. Dobrze by było, gdyby ktoś kiedyś je wykrzyczał do mikrofonu.
Dorota Kolano
Beata Sekuła