„Człowieka trzeba zawsze zrozumieć i stanąć po jego stronie” – mówi Anna Dymna
Anna Dymna od wielu lat zdobywa serca fanów filmu oraz teatru. Rozmowa z panią Anną, która została laureatką programu „Kobieta charyzmatyczna 2017”, o trudnej sztuce aktorskiej, filmie, prowadzeniu fundacji oraz pomocy osobom niepełnosprawnym.
Jak zaczęła się pani kariera?
Mieszkałam w starej kamienicy w Krakowie, a pod nami mieszkał aktor, Jan Niwiński, który prowadził w Klubie Łączności przy Poczcie Głównej „Koci Teatr” dla dzieci i młodzieży. Tam pierwszy raz na scenie stanęło wielu późniejszych wspaniałych polskich aktorów.
Byłam dzikim, wstydliwym dzieckiem, ale ten dziwny pan sąsiad wprowadził mnie w swój magiczny świat. Od 11. roku życia, w każdy wtorek i piątek, zaczęłam chodzić na tzw. próby do tego magicznego miejsca. Uczyłam się wielu niezwykłych wierszy, brałam udział w konkursach recytatorskich, poznałam sztuki Szekspira, Goldoniego, zagrałam wiele ról od Mirandoliny, Goplany do Marysi Sierotki. Nie wszystko rozumiałam, ale była to dla mnie zabawa prawie tak wspaniała jak ta w wojnę, Indian, jazda na rowerze, wspinanie się po drzewach. Wtedy jednak nie wyobrażałam sobie, że mogę być aktorką i na zawołanie płakać, śmiać się, codziennie zdawać egzamin przed publicznością. Jako dziecko, chciałam chodzić po dnie oceanu, oglądać muszelki, rybki (śmiech). No ale byłam chorowitym dzieckiem i nie mogłam pracować pod wodą. Złożyłam więc papiery na psychologię. Gdy pan Niwiński się o tym dowiedział, zrobił mi straszna awanturę. Ponieważ trochę się go bałam, więc poszłam też na egzamin do szkoły teatralnej. On były wcześniej niż ten na psychologię, więc niczym nie ryzykowałam. No i …. dostałam się. Nie miałam jeszcze skończonych osiemnastu lat. Prawdę mówiąc, do tej pory nie miałam czasu, by się zastanowić, czy chcę naprawdę być aktorką. Aktorstwo mnie wciągnęło. Jeszcze będąc w szkole, zagrałam w dziesięciu filmach, kilku spektaklach telewizyjnych i w dwóch sztukach w prawdziwych teatrach. Potem dostałam się do Teatru Starego, gdzie też grałam podczas studiów. W czasach komunizmu to miejsce było źródełkiem wolności, czymś niezwykłym, innym światem. Wiem o tym, że uprawiam bardzo trudny i równocześnie najpiękniejszy zawód na świecie. Uczyło mnie tego wielu największych polskich artystów. Od początku kocham swoją pracę, jest moją miłością i pasją. I dlatego, mimo 65 lat, ciągle jestem aktywna i nigdy nie pomyślałam o emeryturze. Ten zawód wyrabia w człowieku najcudowniejsze cechy: pokorę, cierpliwość, pracowitość, punktualność, tolerancję. A to jest najważniejsze, tego nam najbardziej brakuje. Człowieka trzeba zawsze zrozumieć i stanąć po jego stronie.
Można powiedzieć, że stało się to z dnia na dzień?
To się do tej pory dzieje, po prostu tak musiało być.Poszłam drogą, która z pewnością jest moja. I spełniają się wszystkie moje marzenia. Życie zatoczyło wielkie koło. W 2016 roku dostałam doktorat honoris causa Akademii Pedagogiki Specjalnej w Warszawie. W uzasadnieniu przyznania mi tej najwyższej godności akademickiej napisano, że zmieniam stosunek społeczeństwa do ludzi niepełnosprawnych. Zupełnie tak, jakbym była prawdziwym psychologiem i specjalistą. A ja po prostu, dzięki temu, że jestem aktorką, nauczyłam się słuchać ludzi, wczuwać w ich sytuację, przekazywać im swoje myśli i odważyłam się tak zwyczajnie, po ludzku rozmawiać z osobami chorymi i niepełnosprawnymi. Od nich właśnie dowiedziałam się, jaki człowiek jest niezwykły, jakie ma siły, co najbardziej mu przeszkadza w życiu, z jakiego powodu najbardziej cierpi i co mu daje największą siłę. Ci ludzie nauczyli mnie rozmawiać o trudnych sprawach: o śmierci, cierpieniu. I chcąc nie chcąc w pewnym sensie stałam się dla nich terapeutą i psychologiem. A dla moich niepełnosprawnych intelektualnie podopiecznych jestem mamą, jestem po prostu Anią.
Współpracowała Pani z wieloma reżyserami. Z Andrzejem Wajdą, Januszem Majewskim, Kazimierzem Kutzem.Jak się z nimi współpracowało? Czy pozostawiali pole do własnej interpretacji?
Każdy reżyser to inna „planeta”, każdy jest zupełnie inny.Każdy też inaczej pracuje. Miałam szczęście pracować z najwybitniejszymi reżyserami. Sam fakt, że mi zaufali, że mnie obsadzali w swoich przedstawieniach, dodawał mi skrzydeł. Tak naprawdę oni mnie ukształtowali i stworzyli. Zawdzięczam im bardzo wiele. Dzięki nim moje życie jest niezwykłe. Trudno w dwóch zdaniach o tym opowiedzieć. Kocham ich jak najbliższych mi ludzi i choć wielu już odeszło, staram się żyć tak, by ich nie zawieść i by mogli być czasami ze mnie choć trochę dumni.
Jest Pani wykładowczynią w krakowskiej szkole teatralnej. O czym Pani zdaniem powinni pamiętać młodzi ludzie chcący związać swoją przyszłość z tym zawodem?
Uczę ich, że bez miłości i pasji nie mogą być szczęśliwi w tym piekielnie trudnym zawodzie. Podpowiadam, jak się zachować w chwili zmęczenia, niepowodzeń, zwątpienia i rozpaczy. Ostrzegam przed zasadzkami popularności, zazdrości, konkurencji. Uczę odpowiedzialności, pokory, odporności na ciosy, pracowitości, aktywności… I oni już wiedzą, że gdy aktorstwo będzie ich prawdziwą pasją i miłością, to ani łzy, ani niepowodzenia, ani nieludzki często wysiłek, ani poświęcenie nie odbiorą im radości. I że nigdy nie będą mogli powiedzieć: „Już wiem wszystko”. Aktorstwo to ciągłą praca nad sobą, warsztatem, poznawanie wciąż nieodkrytych tajemnic człowieka.
Uczę w małych, 5-, 6-osobowych grupach. Ze studentami trzeba pracować delikatnie, boprzecież każdy człowiek jest inny. Pracujemy na emocjach, uczuciach. To jest odpowiedzialna praca, bo jednego trzeba „kopać”, żeby coś z niego wydobyć, a z drugim należy postępować delikatnie, żeby się nie rozpadł. Dzięki pracy ze studentami nie tracę kontaktu z rzeczywistością.
Można powiedzieć, że dla Pani aktorstwo to bardziej pasja niż praca?
Tak, i tylko pasja pozwala znieść wszystkie trudy, zwątpienia, upokorzenia tej pracy. To jest naprawdę bardzo ciężki zawód. Mówię również o stronie fizycznej. Trzeba być sprawnym, wytrzymałym, by w wieku 65 lat, w ogromnym stresie, bez względu na samopoczucie, podskakiwać godzinami na scenie. Ale tym zawodzie uruchamiają się siły, które są dla wielu ludzi niedostępne. Dla mnie scena to magiczne miejsce, gdzie mimo ogromnego wysiłku odpoczywam od problemów dnia codziennego. To mój bezpieczny, wirtualny świat, w którym czuję się szczęśliwa. I najlepszy gabinet terapeutyczny. Miałam taki okres w życiu, że straciłam wszystko. Ale czekał na mnie teatr, koledzy, reżyserzy. I to trzymało mnie przy życiu i dawało siłę. Byłam cały czas potrzebna. Ciągle ktoś cieszył się, że jestem. Praca nie musi być obowiązkiem, może być radością. Mój zawód mnie momentami wykańcza, a tak naprawdę daje mi energię do życia.
Rozmawialiśmy o początkach Pani kariery. Jak wspomina Pani swój debiut teatralny oraz filmowy?
Będąc studentką pierwszego roku, zagrałam po raz pierwszy na prawdziwej scenie role Isi i Chochoła w „Weselu” Wyspiańskiego, w słynnej inscenizacji Lidii Zamkow. Pamiętam każdą próbę, swoje onieśmielenie, gdy nagle stanęłam obok wielkich aktorów, którzy byli dla mnie bogami. Wszyscy przyjęli mnie tak, jakbym była ich dzieckiem, z miłością. Byłam najmłodsza, punktualna i bardzo się cieszyłam, że byłam w tym miejscu. Pamiętam te emocje: tremę, radość. Na ekranie zadebiutowałam w filmie Wandy Jakubowskiej „150 km na godzinę”. Wygrałam próbne zdjęcia i dostałam rolę.
Tak znalazłam się w świecie przedziwnej magii. Na początku przerażał mnie trochę ten świat. Ale miałam szczęście do ludzi… i mam je nadal.Poznałam wspaniałych reżyserów, aktorów, którzy otaczali mnie życzliwością, dzielili się swoimi doświadczeniami, opowiadali mi o pułapkach tego zawodu, o blaskach i cieniach. Nie byłabym taką jaka jestem, gdyby nie ludzie, z którymi pracuję.
W filmie „Kochaj albo rzuć” jest scena, w której rozmawia Pani z czarnoskórą aktorką, która grała członka rodziny głównych bohaterów.Czy to prawda, że do tej sceny sama układała Pani dialogi?
Zawsze dobry reżyser daje aktorom pewną szansę i pole do improwizacji. Oczywiście, że ma się scenariusz, ale dialogi często można na próbach poprawiać, zmieniać. Są role, w których bardzo dużo mogłam dodawać od siebie. W tej scenie z „czarną Kaśką” – też.
Jak wspomina Pani pracę na planie tego filmu?
Byłam młoda, więc wspomnienia z tego czasu wzruszają, są najpiękniejsze. Zresztą był to wyjątkowo sympatyczny film, cudowna ekipa, reżyser… no i aktorzy. Dziadkowie: Kargul i Pawlak to moi kochani przyjaciele, mistrzowie. Ileż się od nich nauczyłam! Jakie mieliśmy cudowne przygody! Pamiętam zdjęcia na Batorym i morską chorobę, która osłabiła większość ekipy, wspaniałe obiady i kolacje na statku, opowieści morskich wilków. Gdy w 1976 roku wyjechaliśmy na cały miesiąc na zdjęcia do Chicago, znalazłam się w dziwnym, nieznanym świecie. To była ciężka praca, ale też niezwykła przygoda.Razem z dziadkiem Kargulem postanowiliśmy codziennie jeść jakiś owoc, którego nie znamy i spróbować każdego gatunku lodów niespotykany w Polsce. Chodziliśmy na filmy u nas zakazane, na koncerty do klubów jazzowych… A sklepy? Toż to dla nas były jakieś fantastyczne muzea dobrobytu. Zdjęcia odbywały się na ulicach Chicago, które nie było tak pięknym miastem jak dzisiaj. Trzecia część „Samych swoich” powstała na życzenie publiczności. Myślę, że gdyby żył nadal Kowalski i Hańcza, to kręcilibyśmy kolejne filmy z tej serii. Były próby i propozycje jakichś kontynuacji, ale bez moich kochanych „dziadków” nie potrafiłabym być Anią Pawlaczką.
Nie zdawałam sobie sprawy, że ten film będzie takim kultowym obrazem i że będzie chodził za mną jak wierny pies. Gdybym to wiedziała, chyba nie powiedziałabym nic przed kamerą ze strachu (śmiech).
Czy syn też związał swoje życie z filmem?
Nie, jego pasją jest muzyka. Chodził do szkoły muzycznej, potem skończył filmoznawstwo. Gra na fortepianie, gitarze – jest improwizatorem muzycznym. Komponuje i cały czas improwizuje. W naszym kraju, niestety, nie ceni się muzyki improwizowanej. A przecież muzyka to język zrozumiały dla wszystkich. Podczas pracy nad projektami przyjeżdżają muzycy z całego świata. Grają godzinami, przekazują sobie tematy, emocje.
Z których dotychczasowych nagród na polu artystycznym jest Pani najbardziej zadowolona?
Nie pamiętam już, jakie dostałam nagrody (śmiech). Oczywiście, że cieszą, ale są dziwnym zjawiskiem. Też trzeba mieć do nich dystans. Nie pracuję dla nagród, więc czasem zapominam, jakie dostałam. Zauważyłam, że przychodzą stadami, a potem cisza. Więc się nimi nie podniecam… Najbardziej cieszą te od publiczności – jak Złota Kaczka, czy te od dzieci – jak Order Uśmiechu, czy te za działalność pozazawodową – jak Medal św. Jerzego – za oswajanie smoków rzeczywistości. Ten medal odbierałam razem z Leszkiem Kołakowskim – to dopiero było przeżycie, duma i radość. Spotkania z ludźmi są dla mnie największymi nagrodami i skarbami. Wszelkie wyróżnienia są bardzo motywujące. Dowodzą, że to, co robię, jest komuś potrzebne. To daje siły.
W Krakowie z Pani inicjatywy powstał Salon Poezji…
Wyśnił mi się on piętnaście lat temu.Teraz odbyło się już 546. spotkanie z poezją w naszym Salonie. To moja wielka radość, choć oczywiście też ogromna praca i obowiązek. Co tydzień, w południa niedzielne, spotykamy się foyer Teatru Słowackiego i po prostu czytamy wiersze. Spotykają się aktorzy z różnych teatrów, miast, pokoleń, mistrzowie z uczniami, aktorskie rodziny. Słowom zawsze towarzyszy muzyka wykonywana przez wybitnych artystów. Mijają lata, zmienia się świat, a w naszym Salonie zawsze jest pełna widownia. Ludzie na chwilę zatrzymują się w pędzie i słuchają. Tutaj dowiadują się, że nie są sami ze swoimi rozterkami, cierpieniami, emocjami, bo to samo czuli Kochanowski, Norwid, Homer, Rilke, Szymborska.Ta świadomość przynosi spokój i ukojenie. Poezja to wierny przyjaciel człowieka. Tłumaczy nam świat, pomaga zrozumieć bliźniego, prowadzi w niezwykłe podróże po świecie, po czasie, w głąb ludzkich uczuć. I jest nam bardzo potrzebna, choć ostatnio zniknęła z mediów, teatrów. Nie jest doceniana przez ludzi zawiadujących kulturą. Otworzyłam już 49 podobnych miejsc w wielu miastach Polski i poza jej granicami, np. w Montrealu, Sztokholmie, Wilnie.Spotkania odbywają się tam cyklicznie, co tydzień, co miesiąc, co kwartał. Teraz pracuję nad scenariuszem wierszy Leśmiana i przygotowuję się do czytania utworów barokowych o miłości i śmierci wg scenariusza Bronka Maja.
Jak wspomina Pani program „Spotkajmy się” był impulsem do założenia fundacji?
Nie wspominam, bo wciąż go przecież robię. Nie był impulsem do założenia fundacji, choć dał mi pewną odwagę, a także wiarygodność, prawo do zabierania głosu w sprawach dotyczących sytuacji osób chorych i niepełnosprawnych.Program zaczęłam robić od początku 2003 roku. Był to Europejski Rok Osób Niepełnosprawnych.Telewizja szukała kogoś, kto mógłby przybliżyć zwykłemu widzowi problemy ludzi chorych, kalekich, cierpiących. Nina Terentiew słyszała, że od kilku lat przyjaźnię się z osobami niepełnosprawnymi intelektualnie, że robię z nimi spektakle, że wymyśliłam dla nich festiwal i mam dobry kontakt z osobami, które mają problemy. No i odważyłam się. Razem z Mateuszem Dzieduszyckim wymyśliliśmy kształt programu. Wiedziałam tylko jedno: to musi być zwyczajna rozmowa bez publiczności, ekspertów, oklasków. Zwykła i szczera. I taka jest od czternastu lat. Wiem, że tego rodzaju rozmów każdy człowiek bardzo potrzebuje. Szczególnie ten, który cierpi, który nie potrafi siebie zaakceptować, odnaleźć w nowej sytuacji, poradzić sobie z nienawiścią do świata, z poczuciem krzywdy i bezsensu życia. Rozmówców znajduję w różny sposób: przez lekarzy, przez różne fundacje, niektórzy sami się zgłaszają. Poznaję ich losy i problemy, zaprzyjaźniam się z nimi, zdobywam ich zaufanie. Oczywiście przygotowuje się do tych programów, czytam co mogę o chorobie, rozmawiam z lekarzami, a potem staram się zapomnieć o wszystkich mądrościach i zwyczajnie rozmawiam. Trudne to jest i często mnie przerasta. Wielu lekarzy zapewnia mnie jednak, że ten mój program „Spotkajmy się” jest bardzo ważny, bo wypełnia pewną lukę. Wspaniały lekarz humanista profesor Andrzej Szczeklik mówił mi zawsze: „Aniu, my nie mamy dużo czasu na zwyczajną rozmowę z pacjentem. A on tego potrzebuje. Ty wiesz lepiej od nas jak dana choroba boli, ja wiem lepiej jak ją leczyć… Proszę, rób ten program jak długo możesz”.Kiedyś miałam emisję dwa razy w miesiącu, zaraz po filmie w niedzielę.Miałam więc oglądalność o wiele większą niż obecnie. Niestety, nikt tego programu nie reklamuje, jakby był jakimś piątym kołem u wozu. Wiem, że nie jest atrakcyjny – przecież w nim nic się nie dzieje ciekawego. Ot, gadają i tyle. Ale wciąż jest! Widać jednak stał się dla kogoś ważny. Dla mnie to niezwykła szkoła …Dotykam najtrudniejszych spraw, jestem świadkiem prawdziwych cudów i dowodów na niezwykłość człowieka. A fundację założyłam, by ratować od beznadziei moich niepełnosprawnych intelektualnie przyjaciół, którzy, na skutek nowelizacji ustawy, stracili prawo do korzystania z warsztatów terapeutycznych. Szybko zarejestrowałam fundację i otworzyłam dla nich warsztaty, by nie zauważyli nawet, że ktoś chciał ich pozbawić radości i sensu życia.
Festiwal „Zaczarowanej piosenki” to wspaniała inicjatywa..
To moja wielka radość. Jedna z wielu, przy pomocy której chcemy pokazać, że osoba niepełnosprawna to pełnoprawny, zwyczajny człowiek: ma takie same marzenia, emocje, pragnienia , ambicje jak każdy; że bywa bardzo utalentowany i chce jak każdy walczyć, przegrywać, wygrywać. Ma prawo normalnie funkcjonować w społeczeństwie. W finale naszego festiwalu śpiewa sześcioro najlepszych wokalnie dzieci i sześć osób dorosłych wybranych przez profesjonalne jury w trzyetapowych eliminacjach. W Łazienkach Królewskich w Warszawie, podczas półfinałów, o bilet do Krakowa walczy zwykle trzydzieści sześć osób. Na Rynku w Krakowie, u boku niepełnosprawnych finalistów, śpiewają największe gwiazdy polskiej piosenki. Od trzynastu lat koncerty finałowe emituje TVP2. Opiekunem artystycznym festiwalu jest od początku Irena Santor. Ten projekt jest bardzo pracochłonny, kosztowny, ale powoli, bez epatowania nieszczęściem, zmienia myślenie o ludziach niepełnosprawnych. Pomaga nam w tym piosenka, która obala wszelkie bariery, uwalnia radość i naprawdę pomaga zbliżyć się do najtrudniejszych problemów, oswoić je, odwstydzić. Najważniejsze, że nasi niepełnosprawni wokaliści nie mają żadnych taryf ulgowych. Wygrywają najlepsi. Poziom jest zaskakująco wysoki. Co roku stwierdzają to zdumieni jurorzy. A są wśród nich najwybitniejsi wokaliści, muzycy, kompozytorzy, aktorzy. Walczyliśmy przez wiele lat, aby nasz finalista mógł wystąpić w Opolu. W tym roku po raz pierwszy to się stanie.
Jak Pani znajduje czas na te wszystkie zajęcia?
„W międzyczasie głuptasie” – to cytat z monologu Wiesia Dymnego z Piwnicy pod Baranami. Trzeba tylko znać priorytety i spokojnie wszystko sobie układać.
Zakończenie budowy całorocznego ośrodkadla osób niepełnosprawnych w nadbałtyckim lesie to kolejne Pani marzenie?
Od wielu lat trwa moja walka o to marzenie. Bardzo bym chciała dobrnąć kiedyś do finału tej inwestycji.Udało mi się na razie wybudować i otworzyć warsztaty terapeutyczne dla osób niepełnosprawnych z gminy Choczewo. Budowa całego ośrodka została odgórnie przerwana na kilka lat w związku z badaniami terenu pod elektrownię atomową. Dzisiaj już wiem, że nie będzie w tym miejscu elektrowni, ale cały impet naszych działań został zatrzymany. Potrzebuję wielu milionów na realizację tego projektu. Nie mam ich, lecz wierzę, że kiedyś wszystko się uda. Tam jest tak pięknie, że każdy człowiek, który stracił sens i radość życia, pokocha je na nowo. Znam marzenia chorych ludzi. Wielu z nich bardzo chciałoby zobaczyć morze choć raz w życiu. Musimy więc pracować od świtu do nocy, by zdobywać zaufanie i życzliwość ludzi, zyskiwać przyjaciół. Bez odpisów jednego procenta z podatków moja fundacja nie będzie funkcjonowała. Oczywiście mamy coraz więcej darczyńców indywidualnych. Opracowujemy też różne systemy współpracy ze sponsorami. Ludzie narzekają, że Polacy nie umieją pomagać. Na co dzień jednak spotykam się z ogromną życzliwością. Trzeba mieć tylko dużo cierpliwości, pokory i optymizmu.Nic na siłę. To przychodzi samo.
Jakie ma Pani plany artystyczne?
Jestem teraz po próbach „Wesela” w moim Starym Teatrze.
Czego można Pani życzyć?
Zdrowia przede wszystkim. No i choć kilku dni dodatkowego czasu. Niestety, mój organizm całe życie jest torturowany wysiłkiem, więc momentami buntuje się i daje w kość. Muszę mu pozwolić czasem odpocząć.
Apla:
Anna Dymna – polska aktorka teatralna i filmowa, znana z bardzo aktywnej działalności charytatywnej. Studiowała w PWST w Krakowie, którą ukończyła w 1973 roku. Po studiach została zaangażowana w Narodowym Starym Teatrze, w którego zespole pozostaje do dziś. Ma w dorobku blisko 300 ról teatralnych i filmowych, z których wiele wiązało się ze współpracą z najwybitniejszymi polskimi reżyserami.W 1990 roku aktorka została pedagogiem w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej im. Ludwika Solskiego w Krakowie, gdzie pracuje do dziś. W 2003 roku założyła fundację „Mimo wszystko”. Za działalność społeczną została uhonorowana m.in.: Medalem Brata Alberta, Orderem Uśmiechu, tytułem „Ambasador Polskiej Pediatrii”, Nagrodą Honorową Rzecznika Praw Dziecka RP i Medalem im. Tadeusza Kotarbińskiego. Została odznaczona Srebrnym Krzyżem Zasługi, Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski, Złotym Medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis” i Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. Jest laureatką Złotej Kaczki dla najpopularniejszej aktorki i – trzykrotnie – Złotej Maski.W 1997 roku podczas II Festiwalu Gwiazd w Międzyzdrojach odcisnęła dłoń na Promenadzie Gwiazd. Otrzymała telewizyjną nagrodę Wiktora i Super-Wiktora.Przyznano jej także tytuł „Mistrza mowy polskiej”.
Mateusz Herman