Spacer
Zalew wyglądał jak plamka. Z daleka ta perspektywa była dużo bardziej malownicza niż z bliższej odległości.
Z bliska kolory nie były już tak zdecydowane. Więcej było szarości i brudnej zieleni, a błękit wody, z daleka połyskujący atrakcyjnie, z bliska nie wydawał się już taki zdrowy i zachęcający do zanurzenia się .
Ludzie od rana siedzieli na trawie i kurzyli się w piasku nieopodal kąpieliska. Wielkie torby z zapasami przygotowanego do grillowania mięsa oraz hektolitry napojów gazowanych i megapaczki chipsów stanowiły podstawowy element wyprawy nad wodę.
Wielka metalowa buda przypominająca barak na budowie stała na betonowych płytach i była pożądanym przez plażowiczów obiektem, bo sprzedawano w niej frytki, napoje, słodycze i lody.
Pomyślałam, że kiedyś jako dziecko często przyjeżdżałam nad wodę z rodzicami, kuzynostwem i tak spędzaliśmy czasem cały dzień. Pomyślałam, że wtedy mieszkaliśmy w bloku i ten kawałek „natury” był atrakcją dla nas. Od tego czasu minęło wiele lat i wiem, że dzisiaj nie zabrałabym dzieci tutaj, ale to może dlatego, że mieszkam w domu z trawnikiem i tarasem, że dla dzieci mogę ustawić basen, w którym taplają się bez opamiętania, a ja nie zastanawiam się jaką chorobę mogą złapać z tej wody, choć pewnie jakąś mogłyby też, jednak niebezpieczeństwo to wydaje się mniejsze w porównaniu z wodą zalewową.
Nie czuję się lepsza przez to, chociaż wiem, że moje dzieci mają lepiej dzięki temu, że nie mieszkają w bloku, w małym mieszkanku i wyjście boso na trawnik jest dla nich normalne i nie stanowi rzadkiej atrakcji, jak to było w moim przypadku dawno temu. A może się mylę. Wszak choroby żadnej nie złapałam, a wyprawy nad wodę były wydarzeniem niecodziennym, zawsze gromadzącym wiele osób, co sprzyjało nawiązywaniu kontaktów i relacji. Moje dzieci są bezpieczne w swoim domu, ale przecież to nie uchroni ich od zderzenia ze światem zewnętrznym, z którym ja jako dziecko miałam większą styczność. I była to styczność dużo bardziej improwizowana niż obecnie, kiedy to dzieciom czas organizujemy, miast „wypuszczać je z domu”, po prostu.
Czas płynie nieubłaganie, a nad zalew ludzie dalej przyjeżdżają z tymi wielkimi siatami, z rozkładanymi grillami, czego jednak nie oglądało się tak powszechnie za czasów mojego dzieciństwa, bo erupcja grillowej mody zapoczątkowana została nieco później.
Kiedyś zalew był atrakcją, bo ludzie nie mieli dostępu do wycieczek zagranicznych, gdzie lazur wody wygląda tak samo z bliska, jak i z daleka. Teraz jednak w dalszym ciągu jeżdżą nad zalew, pomimo otwarcia się kraju na świat i inwazji biur podróży z cudownymi nawet czasem ofertami. Jednak tak naprawdę ilu ludzi z mojego miasta może sobie o tych wczasach pomyśleć realnie i na nie pozwolić?
– Jak to nie było soków? – Mój syn Konrad uniósł brwi z niedowierzaniem. Siedzieliśmy obok budy z frytkami i przyglądaliśmy tafli wody z daleka. – To co ty piłaś? Nie chciało ci się pić?
– Piłam kompoty – odpowiedziałam. – Babcia robiła kompoty na zimę, albo w lecie gotowało się kompot ze świeżych owoców.
– Kompot? Taki, jak nam babcia w słoiku czasem przyniosła? – zapytała Kornelia spoglądając na młodszego brata.
– Właśnie taki kompot. – odpowiedziałam powoli. – Taki kompot był naszym sokiem.
– A ja wolę Kubusia – powiedział Konrad.
– Ja też. – skwitowała Kornelia.
– No wiecie, wolicie Kubusia, bo wam mama kompotów nie daje. – powiedziałam. – Myśmy tam lubili jako dzieci kompoty, prawda kochanie? – zwróciłam się do męża.
– No jasne! – Wojtek puścił oko do Konrada.
– Mamuuuuś, a Kinder Bueno lubiłaś czy nie?
– Nie było Kinder Bueno.
Konrad o mało nie zakrztusił się lizakiem.
– Nie było Kinder Bueno? – pokręcił głową z niedowierzaniem. – To co było? – Mój syn przyglądał mi się nieufnie.
– No widzisz – zaśmiałam się – nie było, nie znaliśmy i jakoś żyjemy. A wy, co zobaczycie w sklepie, to już chcecie. Jak my z tatą byliśmy dziećmi, to jedliśmy landrynki, dropsy owocowe, miętowe, oranżadę w proszku się z palca lizało… – pomału wprowadzałam się w nastrój – a moja babcia kupowała takie krówki słodkie, albo mordoklejki, tofiki, pamiętasz? – zwróciłam się do męża.
– Dropsów nie lubiłem, ale na odpuście pamiętasz, jak były gumy do żucia z Kaczorem Donaldem? – zaśmiał się mój mąż – Albo czekaj, miałaś taką gumkę chińską do mazania? Taką pachnącą, ha! Tooo było coś, pamiętasz?
– Jakie gumy? – Konrad wydawał się zainteresowany.
– Takie gumy do żucia były, ale tylko na odpustach. Nie było tylu gum do wyboru, co teraz w sklepie, a co ty myślisz? – odpowiedziałam. – A pamiętam, jak tata kupił gdzieś spod lady czasem delicje pomarańczowe, albo jak paluszki słone i cola była dla dzieci na urodzinach u kogoś…, toooo było dopiero wydarzenie
– Ja lubiłem oranżadę w szklanych butelkach z korkami, pamiętasz? Taka była, co się ją otwierało pstryknięciem – mój mąż podniósł dłoń, wysunął kciuk i wykonał ruch, jakby odbezpieczał korek od butelki – a kiedyś u Marysi na weselu to tyle było oranżady, że piliśmy z chłopakami na wyścigi i na trzy łyki butelkę się brało.
– Ale popatrz, – powiedziałam – Prince Polo było i jest nadal, tylko teraz nam każą to nazywać prinspolo – zaśmiałam się. – Pamiętam, że lubiłam bardzo landrynki, które babcia trzymała na stoliku koło łóżka. A jak szliśmy na spacer do parku, to rodzice kupowali 10 deko bombajek. Póki były, bo później nie dało się ich nigdzie dostać , pamiętasz?
– No, jak kartki weszły, to w sumie mało było słodyczy, ale ja i tak jako najmłodszy miałem najlepiej, bo mnie się należały – szelmowsko zaśmiał się mój mąż.- Wiesz co lubiłem? Kukułki, teraz już nie ma takich dobrych kukułek, jak kiedyś. – zasępił się.
– A ja bardzo lubiłam draże orzechowe. Teraz też takich nie ma. Kiedyś kupiłam na próbę i jakieś dziadostwo to było. One były w takich przezroczystych torebeczkach i miały nieapetyczny kolor, pamiętasz? Ale pyszne były.
– Ja pamiętam jak raz mama przyniosła od koleżanki żelki, czy pianki takie, wiesz. – ciągnął Wojtek – oni mieli gdzieś rodzinę w Niemczech czy jakoś tak i poczęstowała ta kobitka moją mamę w pracy, żeby dzieciom zaniosła.
– Jakie żelki mamuś? – zapytała Kornelia.
– Takie, jak z Haribo są teraz albo Jojo, które czasem wam kupuję, wiesz już jakie?
– I co? – powiedziała Kornelia.
– Co co? – odpowiedział jej tata – nie było takich rzeczy, to zza granicy się przywoziło, jak się dało.
– Zza granicy? – Konrad był bezbrzeżnie zdziwiony – to znaczy z innego kraju?
– Dokładnie – powiedziałam – z innego kraju.
Dzieci słuchały tego z miną, która mówiła , że nie bardzo rozumieją nasze rozbawienie i zaangażowanie w opowieść. Kornelia z lekko otwartymi ustami bacznie obserwowała mnie i czasem zerkała na tatę, a Konrad piszczał zadając mnóstwo pytań, z których jasno wynikało, że bierze nasze słowa za jedną z bajek.
Oczywiście nasza rozmowa miała mieć charakter dydaktyczny a nie martyrologiczny.
Dla dzieci była jednak chyba czymś w rodzaju zabawy, bo sens jej kończył się z pewnością na doświadczeniu zdziwienia, które dominowało nad wszelkimi innymi wrażeniami.
Dla nas z kolei przypomnienie sobie tych drobiazgów z dzieciństwa było miłą chwilą, bo przecież pomimo tego, że nie mieliśmy dostępu do smakołyków i atrakcji, do których dostęp mają nasze dzieci, nie było kolorowo w sklepach i telewizorze, to jednak świat było kolorowy w naszych głowach i sercach i takim go widzieliśmy.
Ciekawe też jakimi dorosłymi będą obecne dzieciaki wychowywane w warunkach zdecydowanie odmiennych niż my. Ale to pytanie powtarza się co pokolenie, bo co pokolenie zmienia się świat.
Katarzyna Martyka