Piły mechaniczne, rodzina i życie w „Kolorze”

0
2708

Ceni ludzi, dla których praca jest pasją, ale nie tylko…

 

Alina Strześniewska pracę zawodową rozpoczęła w USA i doświadczenie tam zdobyte będzie jej pomagać w budowaniu kariery zawodowej. Z Radiem Kolor związana jest od 1995 roku. Zaczynała jako Dyrektor Generalny, a obecnie jest głównym udziałowcem.

W roku 2013 została odznaczona przez Prezydenta RP Srebrnym Krzyżem Zasługi za działalność na rzecz wolnych mediów. W marcu bieżącego roku Magazyn „Why Story” uhonorował ją tytułem „Kobieta Charyzmatyczna 2016” m.in. za wspieranie innych kobiet w świadomym samorozwoju oraz kształtowaniu kariery. W wolnych chwilach zajmuje się stolarką. Wykonuje meble do swojego domu na Suwalszczyźnie. Uprawia też ogród warzywny. Przebojem zeszłego lata były własne ziemniaki.

 

Pomimo tego, że osiągnęłaś tyle sukcesów, nadal pozostałaś skromną osobą.

Na Twojej Konferencji Kobieta Charyzmatyczna poznałam wiele interesujących kobiet, które spełniają się w wielu dziedzinach. Wcale nie uważam, że moje zainteresowania są jakieś wyjątkowe, chociaż też mam swoje pasje, plany i marzenia…

Chciałabym, żebyśmy właśnie o nich dzisiaj porozmawiały. Zacznijmy jednak od początku. To prawda, że zaczęłaś pracę w Radio Kolor dwadzieścia lat temu?

 

Dokładnie dwadzieścia jeden, z kilkuletnią przerwą. Rozstałam się z Kolorem w 2000 r. kiedy fundusze inwestycyjne odkupiły od głównego udziałowca pakiet kontrolny. Byłam już wtedy mniejszościowym udziałowcem (20%) i zastanawiałam się nawet nad sprzedażą moich udziałów ponieważ nie planowałam powrotu do tej stacji. W tym czasie nabyłam udziały w radiu RMI FM w Poznaniu, którym zarządzałam do 2007 r., a następnie odsprzedałam moje udziały inwestorowi branżowemu. W 2005 r. niespodziewanie wróciłam do Radia Kolor, tym razem jako większościowy udziałowiec. Fundusze odsprzedały mi swój pakiet udziałów w wyniku, delikatnie ujmując, niezadawalających wyników stacji.

 

Ale chyba rzemiosła nauczyłaś się dużo wcześniej, bo jeszcze podczas Twojego pobytu w Stanach, prawda?

Tak, dlatego to ja dostałam pracę Dyrektora Generalnego w Radiu KOLOR, chociaż było trzystu sześćdziesięciu kandydatów na to stanowisko. Miałam trochę szczęścia, ponieważ finalna rozmowa kwalifikacyjna odbyła się w języku angielskim, ze względu na potencjalnych inwestorów z Wielkiej Brytanii. W Polsce mieszkałam dopiero od kilku miesięcy, po kilkunastu latach spędzonych w Stanach. Wprawdzie w domu z synami i mężem rozmawialiśmy po polsku, ale nie na tematy biznesowe. Przyznam otwarcie, że w tamtym okresie o biznesie swobodniej rozmawiałam po angielsku. Zawsze mówię, że każdy w życiu ma pewne furtki pootwierane i albo się z nich skorzysta, albo nie.

 W Stanach mieszkałaś dosyć długo. W jakim okresie?

Od 1982 do 1994 roku. Wyjechaliśmy z mężem przed stanem wojennym, ale na prawie rok zatrzymaliśmy się w Austrii, bo do USA nie było tak łatwo się dostać w tamtych czasach.

I co tam robiłaś zawodowo?

Standardowo. Jak większość– zaczynałam od pracy fizycznej. Dodatkowo, jako świeżo upieczony kierowca (prawo jazdy miałam od 3 miesięcy) zaczęłam dostarczać pizzę w Dominos Pizza. Groza! Nie znałam San Antonio, a przypomnę że mówimy o prehistorycznych czasach, w których nie było GPSów, ani telefonów komórkowych. Ta sieć pizzerii miała strategię rynkową polegającą na tym, że od czasu złożenia zamówienia przez klienta do dostawy nie mogło minąć więcej niż 30 min. W przeciwnym klient nic nie płacił. To było ciekawie doświadczenie – i biznesowe , i życiowe.

Między innymi dlatego też otrzymałaś tytuł Kobiety Charyzmatycznej w kategorii: Kobieta wszechstronna! Pewnie wychowanie dwóch synów też było nie lada wyzwaniem, prawda?

Uważam, że łatwiej jest wychowywać chłopców niż z dziewczynki. Nie mam córek, ale sama nią jestem i mam również siostrę. Chyba dlatego zawsze chciałam mieć synów (śmiech).

Co było w Ameryce dla Was największym wyzwaniem? W jakim stanie mieszkaliście?

Najpierw przez rok w Teksasie, w San Antonio, a następnie przeprowadziliśmy się do Nowego Orleanu w Luizjanie. Świadomie omijaliśmy mieszkanie w takich aglomeracjach jak Nowy York czy Chicago

Mieszkaliśmy w mniejszych miastach, gdzie nie było Polonii, co zmuszało nas do rozmów po angielsku i do integracji z lokalnymi społecznościami. W owym czasie nie planowaliśmy powrotu do Polski. Najwięcej przebywaliśmy z rodowitymi Amerykanami. Staraliśmy się jakoś wtopić w to środowisko, zapuścić korzenie, co z moim nazwiskiem po mężu – Strześniewska – nie było raczej łatwe (śmiech). Po jakimś czasie trafiłam do radia, do działu handlowego. Dzwoniłam do nowego klienta i kiedy się przedstawiałam, to wszyscy pytali: „Jak to się pisze?” Dyktowałam literka po literce i to był znakomity element nawiązania rozmowy. Stany są bardzo zróżnicowane, ale na Południu nigdy nie mieszkało wielu Polaków, zatem stanowiliśmy z mężem pewnego rodzaju atrakcję. Mieszkańcy południowych stanów USA są bardzo ciepli i otwarci, więc szybko można było z nimi nawiązać sympatyczne relacje.

W radio pracowałaś w dziale handlowym. Czy nie interesowała Cię praca dziennikarza?

Nigdy mnie nie ciągnęło do pracy z mikrofonem, na antenie. Nic z tych rzeczy. Najpierw byłam handlowcem, następnie menadżerem, a potem „niechcący” wróciliśmy do Polski.

Dlaczego niechcący?

Na początku lat ’90 oboje z mężem pracowaliśmy już na stanowiskach menadżerskich, kupiliśmy dom, nasi synowie mieli po kilka lat, chodzili do prywatnej szkoły. Osiągnęliśmy pewien poziom stabilizacji. Jednak po dość burzliwych latach podświadomie chyba obawialiśmy się popadnięcia w rutynę i nudę. A w Polsce działy się rzeczy coraz bardziej interesujące. Dlatego pod pretekstem odpoczynku od tego „zwariowanego amerykańskiego tempa życia” postanowiliśmy zrobić sobie roczny urlop i przyjechać do Polski. Teraz wspomnienie tego szybkiego amerykańskiego tempa życia budzi jedynie uśmiech. Polska okazała się krajem pełnym możliwości i rzuciliśmy się w wir pracy z takim zapałem, że lata spędzone w Stanach wydają się być okresem wyjątkowo spokojnym. No i przyjechaliśmy do Polski, żeby chłopcy pobyli bliżej z rodziną. Nasze rodziny od czasu do czasu nas odwiedzały, ale jednak to nie było to samo. Po kilku miesiącach pobytu w kraju, niespodziewanie, umarł mój tata i nie mogłam zostawić mamy samej. Ja też przeżyłam szok, ale ona szczególnie wymagała naszego wsparcia. To w tym czasie podjęłam decyzję o powrocie do pracy, wystarczająco odpoczęłam i nie mogłam już dłużej usiedzieć w domu. Wszystkich zamęczałam pragnąc być wzorowa matka i żoną.. No i znalazłam pracę w Radiu Kolor – i tak się zaczęło. A później okazało się, że dostałam tu dożywocie [śmiech].

Mąż też pracuje w branży?

Nie, mój mąż pracował w Stanach na początku jako ogrodnik, a z wykształcenia jest polonistą. Potem był gońcem, następnie podjął pracę handlowca w salonie samochodowym Mercedesa, gdzie z czasem awansował na dyrektora finansowego.

Czyli ten mit amerykański naprawdę funkcjonuje?

Funkcjonuje, ale wiesz dlaczego? Dlatego, że my wyjechaliśmy jeszcze za czasów głębokiego PRL-u i nie mieliśmy wtedy gdzie mieszkać. W czasach studenckich mieliśmy swoje miejsce w akademiku, a kiedy takie możliwości się skończyły, stwierdziłam, że nie wrócę do rodziców, gdzie już mieszkała moja siostra z mężem i dzieckiem. Spakowałam swoje rzeczy do jednej walizki, mąż do drugiej i wyjechaliśmy. Planowaliśmy emigrację do Australii, ale nas tam nie przyjęli, bo analizowali głównie wykształcenie mężczyzn, a że mąż był polonistą, to go zapytali: „ale co pan tu będzie robił?”. Odpowiedzieliśmy, że bardzo dobrze mówimy po angielsku, a konsul nam na to, że w Australii wszyscy przecież mówią po angielsku, więc dla nich to nie był żaden atut. Na dobre nam jednak ta odmowa wyszła, bo okazało się, że jesteśmy po prostu stworzeni do tego, żeby wylądować w Stanach, przynajmniej na jakiś czas. W Polsce został wtedy wprowadzony stan wojenny i Reagan zmienił politykę emigracyjną, bo inaczej nie byłoby szans, żeby dostać się do USA.

W jakim języku rozmawialiście z synami?

Tak pół na pół. Zresztą do dziś tak zostało, że niektóre słowa są łatwiejsze do wypowiedzenia po angielsku niż po polsku.

A jak przyjechali do Polski to mieli problemy z asymilacją?

Nasi chłopcy poszli najpierw do szkoły brytyjskiej, a potem do amerykańskiej, ale to nie język był największym problemem. Najistotniejszym powodem, dla którego nie chciałam ich puścić do polskiej szkoły, pomimo wysokiego czesnego w szkołach anglojęzycznych, była ogromna różnica w traktowaniu uczniów. Oni by się nie odnaleźli w polskiej szkole w latach 90. To nie chodziło o bezstresowe wychowanie, tylko że w amerykańskich szkołach uczniowie są traktowani jak mali ludzie. Funkcjonują oczywiście nakazy i zakazy, ale jest też wzajemny szacunek między nauczycielami a uczniami. To, że taki człowiek jest jeszcze dzieckiem i ma metr a nie metr osiemdziesiąt, to nie znaczy, ze jest on pozbawiony uczuć i godności. Sama pamiętam swoich nauczycieli, którzy mówili do nas: „siadaj, nie masz głosu!” i traktowali nas przedmiotowo. Nie chciałam pozwolić, żeby w ten sposób traktowano moich synów. To nie tyczy się tylko szkoły. W Polsce panuje przekonanie, że dorośli ludzie mają prawo „wychowywać” obce dzieci na ulicy. Stąd wynika przyzwolenie na publiczne zwracanie uwagi nieznajomym, nie tylko nieletnim. Podam taki przykład: w Stanach trawa w parku jest po to, żeby po niej chodzić, nawet jeśli obok jest chodnik. A pamiętam kiedy mój młodszy syn, wówczas czteroletni, podczas spaceru w Łazienkach przebiegł przez środek trawnika, a dozorca tak na niego zaczął krzyczeć, że mały dostał spazmów. Moi chłopcy nie byli przyzwyczajeni, żeby obca osoba tak się wobec nich zachowywała. To był dla nich prawdziwy szok kulturowy. Starszy, wówczas dziewięcioletni, chciał wracać do Stanów, ale z każdym rokiem było im łatwiej (szczególnie kiedy otwarty został pierwszy McDonald’s w Warszawie). Kiedy pracowałam w radiu w Poznaniu, byłam w ciągłych rozjazdach, pełniąc rolę „weekendowej mamy”, więc był to ciężki okres dla mnie i mojej rodziny.

Życie stawia nas przed różnymi wyzwaniami

Właśnie. Uważam, że nie ma jednej recepty na sukces. Z własnego doświadczenia wiem, że ja osobiście muszę się zajmować jedynie rzeczami, które mnie naprawdę interesują. A mnie interesuje radio. Po sprzedaniu udziałów RMI FM i Radia JAZZ, nie chciałam ograniczać się jednej do zarządzania Kolorem i uległam ogólnej modzie inwestowania w portale internetowe. To była kosztowna lekcja, ale nie żałuję tych pieniędzy ponieważ sporo się o sobie dowiedziałam np. to, że sukcesy odnoszone w przeszłości nie stanowią żadnej gwarancji na przyszłość, że praca nad projektami, które mnie nie „kręcą” staje się ogromnym ciężarem i przykrym obowiązkiem.

Jak długo się tym zajmowałaś?

Zanim portal powstał, to musiałam przejść przez te wszystkie przygotowania, narady, akceptacje grafiki i funkcjonalności. W sumie, łącznie z czasem funkcjonowania portalu, to były prawie dwa lata. Tak jak wspomniałam to była cenna lekcja dla mnie, ale doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że jest wiele osób, które robią coś czysto biznesowo, bez pasji i odnoszą sukcesy. Ja wierzę w pracę z zamiłowania, ale to jest moje przekonanie, bo nie ma jednej recepty na sukces.

Chyba jest świetnym wzorem do naśladowania dla swoich synów, jako kobieta przedsiębiorcza.

Jest taka teoria, że w rodzinie przedsiębiorcze jest co drugie pokolenie. Jeśli tacy są rodzice, to dzieci jakoś nie bardzo. W przypadku moim i mojego męża my byliśmy w cudzysłowie głodni wszystkiego, bo w Polsce nie było wtedy dla nas żadnych perspektyw. Nie mieliśmy gdzie mieszkać, brakowało nam wszystkiego, więc ten wyjazd z Polski był jedyną szansą na rozwój, a moi chłopcy już nie muszą tak walczyć. Są fajnymi młodymi mężczyznami, dobrze wykształceni, działają w swoich dziedzinach, a ja nawet po nich nie oczekuję, żeby byli tak ekspansywni jak my. Zależy mi na tym, żeby mieli satysfakcję z tego co robią w życiu zawodowym i byli w szczęśliwych związkach. Historia mojej rodziny również potwierdza powyższą teorię: mój dziadek, który według dwóch różnych wersji chodził do szkoły trzy miesiące lub trzy lata był prawdziwym przedsiębiorcą. Prowadził firmę budowlaną w latach głębokiego PRL-u. Miał nawet uprawnienia do odnawiania budowli zabytkowych. Natomiast moi rodzice już nie byli tak przebojowi, chociaż dobrze wykształceni i pracowali na wysokich stanowiskach.

A o czym marzysz?

Marzę o tym, żeby móc wyjeżdżać regularnie na parę dni na moją Suwalszczyznę. Mój mąż na początku lat 90. wpadł na pomysł, że musi mieć jakieś swoje siedlisko, gdzie postawi domek. W ogóle nie byłam tym zainteresowana, mówiłam: „nie kochany, ja na pewno z dziećmi na urlopy tam nie będę jeździć”. Chłopcy byli wtedy jeszcze mali i wiedziałam, że to się tak skończy, że sama będę zajmować się sprzątaniem, praniem i gotowaniem. Na urlop wolałam jechać do jakiegoś dobrego hotelu, żeby odpoczywać. Mąż jednak postawił na swoim i kupił ziemię na tej Suwalszczyźnie, a mi się odmieniło. Tam spędzam najlepsze chwile. Latem wstaję nawet o czwartej rano, kiedy robi się już jasno i na przykład uprawiam ogród. Mam tam swój warsztat, piły i robię sobie jakieś mostki, huśtawki, meble, ale dopiero od dziesiątej, bo wcześniej mam zakaz używania maszyn mechanicznych, żeby nie budzić domowników i gości, którzy nas często odwiedzają. Stresuję mojego męża tym, że ciągle biegałam z moimi piłami, wiertarkami, deskami tak, jakbym miała ADHD. Często prosi, żebym odłożyła to wszystko i usiadła z nim na chwilę. Męczy go już sam mój widok z narzędziami w rękach – a ja uwielbiam odpoczywać właśnie w ten sposób czyli przy ciężkiej fizycznej robocie..

Moim marzeniem jest znalezienie zaufanego zastępcy w Warszawie, żebym mogła częściej wyjeżdżać. Nie chcę jednak zupełnie rezygnować z prowadzenia radia. To nie jest linia produkcyjna, którą się ustawi i produkt będzie spełniał pewne wymogi czy standardy jakościowe. To jest żywa materia. Wiadomo, że jeden „poranek” jest lepszy a drugi słabszy w wykonaniu tego samego prezentera, ale trzeba trzymać rękę na pulsie, bo inaczej wszystko się rozjedzie. A to wszystko ma wpływ na satysfakcję słuchaczy i reklamodawców i wiąże się bezpośrednio z wynikami finansowymi.

A jak często udaje Ci się wyjeżdżać?

Różnie to bywa, ale coraz częściej, szczególnie wiosną i latem. Teraz nie mogę się doczekać kolejnego wyjazdu, bo muszę posadzić ziemniaki. Współpracownicy śmieją się ze mnie, bo widzą mnie przeważnie w stroju biznesowym, na szpilkach i nie wyobrażają mnie sobie przy pracy w polu. W zeszłym roku pierwszy raz posadziłam ziemniaki, zwykle jemy je rzadko, częściej ryż czy makarony, ale te własne były tak dobre, że jadaliśmy je codziennie na obiad, tak po prostu same z masłem. Drugim hitem są buraki.

Ale dom masz też Warszawie.

Tak, tak. Ale tam jest wiejski klimat i tam jestem tak naprawdę najszczęśliwsza. Kiedy mam gorsze dni, kiedy na przykład w pracy jest trudniejszy okres, bo i tak bywa, to żartuję, że sprzedam swoje udziały w radiu, kupię kilka krów i koni, i przeniosę się tam na stałe. Ale na razie to tylko taka moja odskocznia. Natomiast nauczyłam się rozpoznawać myśli o przeprowadzce na wieś na stałe jako wyraźną wskazówkę świadczącą o dużym stresie i wiem, że muszę wtedy po prostu chwilę odpocząć, zająć się sobą.

Na stałe mieszkamy pod Warszawą, mamy swój dom, który budowaliśmy z dziesięcioletnią przerwą, ze względów finansowych. W trakcie budowy mąż założył własną firmę, ja swoją i na początku raczej trzeba było dokładać. Dom jest duży, bo synowie mieli z nami zamieszkać, ale w międzyczasie dorośli, znaleźli swoje wybranki i zamieszkali z nimi. Uważam, że jesteśmy dobrymi rodzicami, tolerancyjnymi i synowie lubią się z nami spotykać, ale wybrali wspólne mieszkanie ze swoimi partnerkami. Tak jest lepiej dla nas wszystkich.

 

A synowie w jakim są wieku?

Dwadzieścia sześć i trzydzieści jeden. Młodszy syn, Alex, jest producentem w Radiu Kolor. To kolejny przypadek. Nigdy nie planowałam, nie chciałam nawet, żeby moi synowie ze mną pracowali. Chciałam, żeby odkryli własne pasje. Mój mąż ma własną firmę i bardzo chciał, żeby któryś syn u niego pracował, a potem przejął firmę. Ja miałam inne do tego podejście. Okazało się jednak, że młodszy syn, bardzo interesujący się muzyką odkrył w sobie pasję producenta. W życiu by mi to nie przyszło do głowy ponieważ wcześniej często zmieniał plany – chciał być albo adwokatem, albo koszykarzem. Jest u mnie, ale ma innego szefa – tak jest bezpieczniej. Natomiast Mateusz, po kilku latach pracy w firmie męża, pracuje teraz jako Project Manager dla dużej międzynarodowej agencji działającej w obszarze komunikacji internetowej.

Słyszałam, że w wolnym czasie też biegasz

Biegam, ale nie lubię. Przebiegłam dwa półmaratony. Mój mąż jest triathlonistą. Maraton dla niego to pestka. Biegam dla zdrowia i żeby dobrze wyglądać. Poza tym w wolnym czasie uwielbiam też organizować przyjęcia i zapraszać dużo osób. Do dziś obchodzimy amerykańskie święto „Dzień dziękczynienia” zgodnie z tradycją z ogromnym pieczonym indykiem – tak jak można to zobaczyć na filmach. Moją pasją są piły mechaniczne, o których już wspominałam. Cieszę się, kiedy widzę efekty mojej pracy. Lubię ten proces od koncepcji, projektowania i wykonania. Robię wszystko sama; jadę do tartaku, wybieram deski, które są takie jeszcze brzydkie i nie obrobione, więc je szlifuję. Potem robię jakiś projekt np. stoliczka i robię go od a do z, a potem jak mi się podoba, to siadam i zachwycam się nim, a jak nie, to tak długo go poprawiam, aż w końcu jestem zadowolona i wtedy pojawia się satysfakcja, że zrobiłam coś, z czego jestem dumna. W tym roku pracuję na deskach z własnego lasu. Mąż woli kupować deski niż wycinać las, ale na szczęście zaprzyjaźniony leśniczy przekonał go do wycinki kosmetycznej w celu wzmocnienia pozostałych drzew.

A kiedy zaczęłaś się zajmować tym tak niezwykłym dla kobiet hobby?

Jak się nad tym zastanowię, to zawsze lubiłam coś tworzyć, szyć czy majsterkować. Już kiedy kupiliśmy dom w Stanach, zajęłam się jego wykańczaniem. Uwielbiałam zmieniać aranżację poszczególnych pomieszczeń, tworzyć nowe koncepcje i wystrój, a potem realizować te plany osobiście. Z czasem coraz bardziej się angażowałam w remonty: w tapetowanie, malowanie, a nawet kładzenie glazury. Znam się też trochę na elektryce i hydraulice.

No, to się już zupełnie nie dziwię, że wszyscy Cię tak słuchają. A jak liczny jest Twój zespół w radiu?

Zatrudniamy prawie trzydziestu pracowników, z których 1/3 stanowi dział programowy. Wbrew pozorom prowadzenie stacji radiowej jest teraz bardziej skomplikowane niż przed laty. Kiedyś wiedziałam wszystko lub prawie wszystko. Teraz deleguję obowiązki, bo sama nie jestem w stanie znać się na wszystkim. Tym bardziej, że przygotowywanie wysokiej jakości programu, na której nam zależy jest procesem czasochłonnym. Dyrektor Programowy musi się spotykać z prezenterami, analizować programy z tzw. „szpiega”, bo wszystkiego nie da się słuchać na żywo. Na naszej antenie często goszczą znani goście, ale przede wszystkim gramy najlepszą muzykę pop, soul i R’n’B.

Ale jednak Twoja praca też jest Twoją pasją.

Tak, ale jak zaczęłam się nad tym głębiej zastanawiać, to stwierdziłam, że z tą pasją jest jak z zakochaniem. Najpierw była euforia. Miałam dziewiętnaście lat, kiedy braliśmy ślub, bo to był właśnie ten mężczyzna. Miał wtedy dwadzieścia trzy lata. Obecnie nasz związek jest zupełnie inny niż wtedy, ale ja nie tęsknie za tą pasją, bo niosła ona ze sobą wiele nieporozumień, czasami nawet złych emocji. Przyznaję, że momenty pogodzeń były jednak przyjemne. Teraz nasz związek jest zupełnie inny, dużo spokojniejszy. I to właśnie te etapy kojarzą mi się z pracą. Ludzie mają pasję, ale początkowo brakuje im wiedzy i doświadczenia. Mogą nawet wyrządzić krzywdę sobie oraz innym. Dlatego uważam, że sama pasja nie wystarczy. Miłość do tego co się robi i doświadczenie to są krzywe, które się przecinają i w pewnym momencie jest coraz mniej pasji, a coraz więcej doświadczenia. Tu nie chodzi o zniechęcenie, a raczej o coraz większe poczucie własnej wartości, zaufanie do siebie i do słuszności decyzji, jakie się podejmuje oraz o nieustającą walkę o podwyższanie standardów. Także znajomości biznesu, w którym się pracuje.

Beata Sekuła

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj