Z pasji do dziennikarstwa

0
1495

Czy to prawda, że Bartosz Węglarczyk został dziennikarzem przez przypadek? Naszym Czytelnikom opowiada, na  czym polega prawdziwe dziennikarstwo oraz skuteczne zarządzanie. Stawia m.in. na wzajemny szacunek i słuchanie innych ludzi. Za  wybitne osiągnięcia w obu dziedzinach ten uznany korespondent zagraniczny oraz redaktor naczelny portalu onet.pl został nagrodzony tytułem Lider z powołania w kategorii Lider w mediach oraz w zarządzaniu mediami.

Historia ta zaczyna się w specyficznym miejscu, bo na Czerniakowie – rejonie Mokotowa, który wtedy nie cieszy się najlepszą opinią w Warszawie. Bartosz Węglarczyk jest jedynakiem i mieszka tylko z mamą, co ma ogromny wpływ na jego życie i kształtowanie osobowości – musi szybko nauczyć się troszczyć sam o siebie. Jest też najmłodszym chłopakiem na podwórku i ciągle musi walczyć o swoje. Nosi okulary, więc już na starcie ma słabszą pozycję. – Moje wspomnienia z dzieciństwa związane są z licznymi bijatykami – opowiada z uśmiechem. – Rozróżniałem ten okres, jako przed konkretną bójką lub po niej. Dawało mi to siłę, żeby mówić otwarcie to, co myślę. Nauka w szkole podstawowej jest dla niego ciężkim okresem. Zaczyna ją o rok wcześniej. Chodzi do klasy, w której sporo osób powtarza ją dwa lub trzy lata z rzędu. Zostaje jej przewodniczącym.
Okres szkoły średniej jest już dla niego znacznie łatwiejszy. Aby mieć pieniądze na swoje wydatki, pracuje od najmłodszych lat. – Najbardziej intratnym dla mnie zajęciem było zbieranie suchego chleba – wspomina. – Ludzie zjeżdżali się furmankami i kupowali go dla zwierząt. Ta sprzedaż dawała mi po raz pierwszy prawdziwą niezależność finansową.
Po maturze podejmuje pracę w mediach, co – jak twierdzi – jest zupełnym przypadkiem. Jest rok 1989. Wychodzi z psem na spacer, mija swoją szkołę, która znajduje się w pobliżu jego domu, ale zwierzak nie skręca jak zwykle w prawo, tylko idzie w lewo. Bartosz dostrzega dwóch mężczyzn przykręcających tabliczkę z napisem „Solidarność”, co wywołuje jego ogromne zaskoczenie. Oferuje im pomoc, bo widzi, że mają problem z rozpadającą się ścianą. Panowie proponują, żeby wszedł do biura redakcji, gdzie zatrudniona tam pani pyta go, co potrafi. Odpowiada, że nic, a ona stwierdza, że w takim razie będzie robić dziennikarzom kawę i herbatę. Kiedy wraca do domu, mama uczy go, jak parzyć te napoje w dużych ilościach. Tak właśnie Bartosz Węglarczyk zaczyna pracę w Gazecie Wyborczej.
Jego głównym zadaniem jest usuwanie wirusów z komputerów za pomocą dyskietki. Naciska odpowiednie klawisze, a redaktorzy patrzą na niego, jak na magika. Pracując w gazecie, kończy studia dziennikarskie na Uniwersytecie Warszawskim. Pierwszy artykuł pisze rok później. Jest o… podwyżkach opłat za używanie toalet publicznych w Warszawie. – Najważniejsze dla mnie było wtedy poznawanie ludzi, od których mogłem się sporo nauczyć – opowiada. – Wiele im zawdzięczam. Pamiętam artykuł o obozach pracy w Chinach, który pisałem trzy dni. Często młodzi dziennikarze myślą, że po miesiącu pracy będą mieli swój tekst w środku gazety. Tymczasem jeśli uda się im opublikować jakąkolwiek notkę, to już jest coś. Uczyłem się na własnych błędach. Moi mentorzy mówili: „Bartuś, musisz tu tylko drobną rzecz zmienić.” A trzeba było prawie cały tekst pisać na nowo. Dobrze jest spotkać takich ludzi w swoim życiu.
Wkrótce Bartosz Węglarczyk otrzymuje propozycję pracy w dziale zagranicznym Gazety Wyborczej. Kiedy mówi, że chce zostać korespondentem w Ameryce, rozbawia tym innych dziennikarzy. – Uważam, że jeżeli czegoś chcesz, to musisz sobie to wziąć lub głośno to wypowiedzieć – podkreśla. Ta maksyma przekłada się na jego dalsze sukcesy zawodowe.

Od roli korespondenta Gazety Wyborczej do Onetu
Zostaje korespondentem w Moskwie, mimo iż na zakończenie liceum oznajmia swojej nauczycielce, że już nigdy nie powie ani słowa po rosyjsku. Jest rok 1996 i tydzień po powrocie do Polski spotyka swoją rusycystkę. Kiedy ona go pyta, jak się porozumiewał w Rosji, to po chwili oboje wybuchają śmiechem.
Zarabia tam 400 dolarów, są to wtedy ogromne pieniądze. Z tamtego okresu pamięta przede wszystkim biedę – jest to trudny okres dla Rosjan – czas wielkiej smuty. Jeździ do miejsc, w których trwają konflikty zbrojne. Opisuje je, a po latach – zbierając w całość te wszystkie wydarzenia – pisze książkę o rosyjskich wojskach rakietowych. Armia rosyjska jest jego ogromną pasją. – Rosjanie są fascynujący, to bardzo mądry naród – dodaje. Świetnie się z nimi dyskutuje na tematy polityczne czy filozoficzne. Wtedy jeszcze nie doceniałem tego narodu i nie lubiłem tam przebywać. Wyjechałem z Moskwy w  roku 1996, a wróciłem w 2007 i był to już inny świat, zupełnie nie do poznania.
Po powrocie z Rosji jedzie na rok do Brukseli. – Sporo się wtedy działo, zaczynaliśmy negocjacje z NATO oraz wchodziliśmy do Unii Europejskiej – wspomina. – Przyjechałem tam prosto z Moskwy i był to dla mnie prawdziwy kulturowy szok. Wszystko było nowe i niezwykle fascynujące.
W 1996 roku otrzymuje stypendium w piśmie The Bulletin of Atomic Scientists na University of Chicago. Zaczyna pisać książkę o wojennych działaniach w Rosji, a także o Pentagonie, ale Departament Obrony USA kupuje do niej prawa i ją utajnia. – Nie byłem pierwszym, wobec którego skorzystano z takiej możliwości – mówi.
Po 9 latach pracy dla Gazety Wyborczej spełnia wreszcie swoje wielkie marzenie i wyjeżdża na sześć lat do Waszyngtonu. Jest korespondentem od 1998 do 2004 roku. Poznaje tam Kingę Rusin, z którą w przyszłości poprowadzi poranny program TVN. – Stałem się wtedy prawdziwym amerykanofilem – zdradza. – Dobrze czułem się w Stanach i gdybym nie mógł żyć w Polsce, mieszkałbym właśnie tam. USA to kraj rozmaitości i ogromnych przestrzeni. Podoba mi się tam praktycznie wszystko: pustynia w Teksasie, tysiące kilometrów autostrad, Los Angeles, Hawaje – wszystko jest piękne. Ale Amerykę kocham przede wszystkim za to, że nie muszę przez tysiąc kilometrów skręcać kierownicą.
Po powrocie zostaje szefem działu zagranicznego Gazety Wyborczej. Pracuje tam do 2011 roku. – Uznałem, że po 22 latach trzeba spróbować czegoś innego – przyznaje. – Nie można przecież spędzić całego życia w jednym miejscu. Obejmuje stanowisko redaktora naczelnego magazynu Sukces. Pracuje tam przez rok w trzyosobowym zespole, znowu parzy kawę, herbatę i wypełnia wiele innych obowiązków. Wydawanie miesięcznika w tak małym zespole i z tak małym budżetem jest ogromnie trudne. Poznaje jednak ciekawych ludzi biznesu, jak Wiesława Włodarskiego – prezesa FoodCare, który stworzył jedną z większych firm w Polsce, a zaczynał od zamiatania podłogi w lodziarni.
W latach 2013-2016 Bartosz Węglarczyk zostaje zastępcą redaktora naczelnego w dzienniku Rzeczpospolita, prowadzi też z Kingą Rusin weekendowe wydania porannego programu Dzień dobry TVN czy magazyn Świat w TVN 24 BIS. W marcu 2016 roku zostaje dyrektorem programowym Onet.pl, a od grudnia 2018 roku przejmuje obowiązki redaktora naczelnego, odpowiadając także za kierunek i linię programową portalu.

Współczesne dziennikarstwo
– Kwintesencją uprawiania zawodu dziennikarza jest słuchanie i poznawanie ludzi – wyjaśnia. – W TVN była potrzebna empatia. Kiedy poproszono mnie o prowadzenie programu Dzień dobry TVN, to na początku śmiałem się z tej oferty, ale prawie natychmiast się na to zgodziłem. Natomiast artykuły trzeba konstruować tak, jakby się siedziało w knajpie z przyjaciółmi i opowiadało im historię, która nam się dzisiaj przytrafiła. Przyznaję, że pisanie jest trudną sztuką, której uczymy się całe życie.
Tworzył z kolegami tekst o Szlachetnej Paczce, a praca nad nim zajęła im pół roku. Redagowali go 200 razy. Dzień przed publikacją poprawili jeszcze kilka detali. Bartosz Węglarczyk uważa, że nie ma czegoś takiego, jak idealny artykuł, zawsze można w nim coś dodać lub zmienić. Natomiast – jak podkreśla – ważne jest, żeby wskazać czytelnikom, które informacje są najważniejsze.
– Dziennikarstwo jest zawodem, w którym musimy dostarczać informacji i je interpretować, dlaczego się coś dzieje i jakie może to mieć konsekwencje – tłumaczy. – Mogę przykładowo powiedzieć, że premier podwyższy podatki. Ale mogę też wytłumaczyć, że te podatki będą wyższe i społeczeństwo będzie mieć mniej pieniędzy. To są dwie różne rzeczy. W dziennikarstwie sportowym komentator wyjaśnia, dlaczego Polska przegrała mecz z Portugalią. Wynik meczu to jest jedno, ale powiedzenie, że Polska zagrała w określony sposób i tłumaczenie tego wydarzenia to drugie.
Redaktor naczelny Onetu zauważa, że w ostatnich latach redakcje prasowe zmniejszyły się o połowę. Kiedy na rynku pojawiły się nowe technologie, takie jak np. Internet, wtedy nastąpił ,,interruption of the market’’,  co zmieniło prawie wszystkie modele biznesowe dziennikarstwa. Wiele rzeczy pada, ponieważ nie jesteśmy w stanie zarobić, a społeczeństwo uważa, że dziennikarze mogą pracować za darmo. Same wyjazdy dziennikarskie są bardzo drogie. Wysłanie kogoś na wojnę w Syrii, żeby pobył tam miesiąc, poruszał się bezpiecznie, kosztuje około 20-30  tysięcy dolarów. Polskie redakcje często opierają się na dziennikarzach, którzy jadą tam na własny koszt.
– Pamiętam jak byłem z Tomkiem Wróblewskim (były red. naczelny m.in. Newsweek Polska czy Wprost) w Stanach – opowiada. – Chcieliśmy wjechać do Haiti, w czasie zamieszek wewnętrznych, kiedy obalono prezydenta Aristide’a. Czekaliśmy na granicy aż nas wpuszczą. Jako dziennikarze polscy nie mieliśmy pieniędzy na łapówki. A amerykańska ekipa była wyposażona we wszystko, co potrzebne. Mieli telefony satelitarne, nowy sprzęt i wystarczającą sumę pieniędzy na przemieszczanie się i łapówki. Polska grupa była tak biedna, że nie miała nawet kamizelek kuloodpornych ani telefonów. Gdy zgubiliśmy się w dżungli, to utknęliśmy tam na 3 dni. Informacja ta trafiła do mediów z kilkudniowym opóźnieniem.
Bartosz Węglarczyk twierdzi, że dziennikarstwo bywa obecnie frustrujące, raz na jakiś czas sprawdza, co opinia publiczna pisze o nim w Internecie, czasem jest to dobre dla udoskonalenia całokształtu. Wiele osób uważa, że miarą sukcesu jest, niestety, liczba wrogów. Im więcej przeciwników, tym więcej w życiu zrobiliśmy.
Fake newsy uważa za manipulację faktami i nie ma to nic wspólnego z dziennikarstwem. Według niego problem leży w edukacji. System nie uczy nas dyskusji i polemiki. Krzyczymy na siebie, okłamujemy się, ale nie dyskutujemy. – Dla mnie to przerażające, że nie wynosimy tego ze szkoły i widzimy to z różnych perspektyw – mówi Bartosz. – W szkole uczyłem się wszystkiego na pamięć. Bywały takie sytuacje, że nie zgadzałem się z nauczycielami i wychodziłem z klasy. W szkołach amerykańskich jest zwyczaj, że dzieci raz w tygodniu przynoszą jakiś przedmiot z domu, np. kamyk, misia. Dzieci mają opowiedzieć, dlaczego akurat wybrały daną rzecz. Na początku tego nie rozumiałem, dopiero po pewnym czasie zorientowałem się, że to forma nauki autoprezentacji. Dzieci pytały się wzajemnie o ten przedmiot i nawiązywała się dyskusja.

Po wręczeniu tytułu „Lidera z powołania” w Polskim Komitecie Olimpijskim w Warszawie z DJ Wiką i Beatą Sekułą redaktor naczelną Why Story.

Lider z autorytetem
– Myślę, że nagroda Lidera z powołania, którą przyznała mi Kapituła Programu, należy się  mojemu  całemu zespołowi – podkreśla Bartosz Węglarczyk. –  O dobrze wybranym liderze świadczy sprawnie działający team, którym zarządzam i z którego jestem dumny. Zauważa też, że istnieją różne typy i cechy menadżerów. Zdarzają się bardzo skromni, ale są także aroganccy i buńczuczni. Donald Trump jest przykładem przywódcy, któremu całkowicie brakuje skromności, ale niewątpliwie czuje się liderem z krwi i kości.
– Myślę, że są różni liderzy, nawet tacy, którzy zarządzają ludźmi poprzez strach – mówi. – Czy to są dobrzy przywódcy, czy nie, to już inna sprawa. Widać to w sporcie. Zdarzają się trenerzy, którzy zachowują się apodyktycznie, są wręcz dyktatorami. Wiele osób uważa, że w tej dziedzinie jest to dopuszczalne, a nawet dobre, jeżeli przynosi oczekiwane rezultaty. Redaktor naczelny Onetu nie wyobraża sobie, że mógłby pracować w ten sposób. Twierdzi jednak, że ta metoda może być skuteczna w niektórych miejscach, np. w wojsku. Przykładowo amerykański generał George Patton zarządzał przez terror, podwładni panicznie się go bali, ale z drugiej strony był jednym z najbardziej skutecznych dowódców II wojny światowej.
W dziennikarzach ceni ciekawość świata. – Znam ludzi, którzy twierdzą, że wiedzą wszystko, a są też tacy, którym rozszerzają się źrenice, gdy mówią, co  chcieliby jeszcze zobaczyć – opowiada. – Doceniam młodych ludzi, którzy miewają tysiąc pomysłów na minutę, ale od tego właśnie są szefowie, żeby ich ukierunkowali. Często dyskutuje z nimi, a potem podejmuje decyzje, których słuszność powinni zrozumieć. Nawet początkujący dziennikarze mają tu prawo głosu. Liderzy muszą także umieć słuchać. – Negatywnym aspektem bycia liderem jest jednoosobowe podejmowanie decyzji – zauważa. – Trzeba to robić, uwzględniając dobro wszystkich – firmy, pracowników oraz głównie opinii publicznej.
Największą frajdą dla Bartosza Węglarczyka są sukcesy dziennikarzy Onetu, których jest ostatnio sporo. Onet jest częścią dużej grupy medialnej, w której obowiązuje wiele standardów korporacyjnych, takich samych, jak np. w Belgii, Niemczech czy Czechach. – Dużą uwagę poświęcam wzajemnemu szacunkowi – podkreśla. – To bardzo ważna rzecz. U nas ta zasada przestrzegana jest od szefa po sam dół drabiny zawodowej. Młodzi ludzie często uważają, że autorytety są niepotrzebne. Oczywiście, nie da się tego narzucić – albo dla kogoś się jest autorytetem, albo nie. Jak ktoś próbuje narzucić swój autorytet, to nim nie zostanie. Społeczeństwo samo wybiera autorytety w uznaniu za ich osiągnięcia. To ich niezależna decyzja, na którą składa się wiele czynników.
– Myślę, że zarządzanie dziennikarzami jest wyjątkowo trudne – przyznaje Bartosz Węglarczyk. – Arogancja jest naszą chorobą zawodową. Musimy nad tym pracować i uważać na tę cechę. Bycie redaktorem to jedno, a zarządzanie ludźmi mediów, to inna kwestia. Twierdzi, że są niezależni, nie pracują, jak pracownicy na taśmie produkcyjnej, a wręcz przeciwnie i często się buntują! Mają wyrobioną opinię na każdy temat i trzymają się swojego zdania.

Inne pasje i miłości
Bartosz Węglarczyk kocha zwierzęta i aktywnie angażuje się w pomoc na ich rzecz. Wspiera finansowo schroniska oraz różne akcje charytatywne. Kiedyś miał psa, teraz mieszkają z nim dwa znalezione koty, ale uwielbia wszystkie zwierzaki.
Jego kolejną miłością są filmy i to każdego gatunku. W domu ma kolekcję liczącą pięć tysięcy pozycji. Ponadto nadal interesuje się wojskiem. – Wiem, że to specyficzna pasja – mówi z entuzjazmem. – Jeżeli ktoś siedzi w tym cały czas i odpowiednio głęboko, to może zweryfikować każdy najmniejszy szczegół. Teraz najbardziej interesuje mnie proces podejmowania decyzji politycznych dotyczących sił specjalnych. Zdobywanie wiedzy na ten temat wymaga regularnego zaangażowania.
Nadal fascynuje się Ameryką. Podczas wakacji uwielbia przemierzać Stany Zjednoczone samochodem. Zrobił to już dziesięć razy. Przeważnie co dwa lata pokonuje 17 tysięcy kilometrów, zaliczając 11 stanów w trzy tygodnie! Jest to dla niego najlepszy rodzaj wypoczynku. Być może wybierze się tam znowu w tym roku. W końcu dziennikarze spełniają się w podróży.

Beata Sekuła

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj