Jestem świeżo po lekturze autobiografii Herbiego Hancocka. W swej bibliotece posiadam wiele książek tego typu. Trudno mi wskazać lidera w osobistym rankingu. Na pewno wszystkie one rzucają dużo więcej światła na poszczególnych artystów aniżeli ich sama „goła” muzyka. Choć każda płyta jazzmana jest w pewnym sensie rozdziałem autobiografii, to nie każdy słuchacz potrafi lub ma potrzebę wyłowienia tego z dźwięków. Poznać kogoś w pełnym wymiarze – to znać jego wyimprowizowane nuty, które wielokroć ulatują na zawsze w chwili, kiedy zostają zagrane, gdyby nie obecność mikrofonów; to znać jego zapisane i przelane na papier utwory; to znać jego opinie i sądy na wiele tematów.
W autobiografiach muzycy pozwalają sobie na pewnego rodzaju katharsis, wyjawienie nieznanych grzechów i skrywanych detali swego życia. Kiedy wszystko to – i słowa, i muzykę – spleciemy w całość, możemy powiedzieć, że posiadamy pewną wiedzę. Natomiast odwieczne pytania: Literki czy nutki? Wypowiedziane słowa czy zagrane frazy? Co więcej nam powie o samym artyście? – zostawmy bez odpowiedzi. Najlepiej zresztą, jeśli się dopełniają.
Autobiografie – porównując je do występu – są jak solowe koncerty. Wymagają osobliwego skupienia. Artysta jest na estradzie sam, nikomu nie akompaniuje, nie podkłada akordów, rytmu czy linii basu, lecz samotnie snuje swą narrację. Jazz może mieć różne oblicza. Niejednokrotnie tańczyłem do muzyki Count Basie, modliłem się wraz z Coltrane’em, płakałem z bluesmanami i całą gębą uśmiechałem do Armstrongowej wizji cudownego świata*. Tym razem zachwycam się intelektualną doskonałością, otwartością i technologiczną dociekliwością – cechami, jakie ten człowiek potrafił umieścić na swych pięcioliniach.
Hancock, prowadząc swą narrację, trzyma się porządku chronologicznego. Całość książki splata ładną klamrą motywu „fałszywej” nuty w akordzie, nuty która tylko w kreatywnym jazzie potrafi nabrać nowego znaczenia – jeśli ma do czynienia z artystami pokroju Count Basieczy Herbiego Hancocka. Nie o samą muzykę tu jednak chodzi. Hancock przekonuje nas, że każdy, nawet „niezdarny” czyn w naszym życiu możemy przekuć i przeobrazić w coś, co nada sens dalszej drodze. Robi to na swój sposób – dość chłodno, rzeczowo – sam przyznaje, że miewał problemy z egoizmem i empatią, z okazywaniem uczuć. Książka ukazuje szczegóły jego kariery, ale także intymne detale – śrubki, na jakie sam siebie, jako dociekliwy pasjonat techniki, rozłożył. Obnaża się, mówiąc o chorobie psychicznej matki i odrąbaniu słowami – niczym siekierą – marzeń siostry, a także o strachu podczas trzęsienia ziemi i metafizycznych przeżyciach podczas koncertu związanych z umieraniem na innym kontynencie fanki zespołu.
Pianista zabiera nas w niezwykle ciekawą podróż po swym życiu i muzyce. W moim przypadku to nie jest dziewicza podróż*. Doskonale znałem już wcześniej więzienne perturbacje Angeli Davis, zmasakrowane zwłoki Emetta Tilla, hotel Alvin, gdzie mieszkał i Lester Young i Paul Chambers i wielu innych jazzmanów, znałem podniesione pięści sprinterów na meksykańskich igrzyskach i południową dzielnicę Chicago, gdzie w latach 20. XX wieku młody jazz nabierał ciała i stawał się dorosłym kawalerem, któremu płacą za to, że pokaże się tu i ówdzie.
Znałem rzecz jasna wszystkie wymienione tu płyty – w innej sytuacji nie mógłbym prowadzić o nim akademickich wykładów – począwszy od „premilesowego” okresu współpracy z Donaldem Byrdem i Erickiem Dolphym. Rozkładanie zagadnień na czynniki pierwsze nie jest wyłącznie cechą Hancocka. Teraz jednak płyty te nabierają innych barw i nowego znaczenia, kiedy słowa pianisty przenoszą czytającego do maleńkich nowojorskich mieszkań, na opłacenie których brakowało pieniędzy, do studiów nagraniowych, w których muzycy nie mogli liczyć na kartki z nutami, a jedynie na swą niebotyczną intuicję i kreatywność, do samochodów i samolotów, którymi przemieszczali się, by te płyty realizować, do zakątków świata, gdzie rodziła się muzyka. Mówi nam też, że inspiracje można znaleźć wszędzie – na ulicy, w zawołaniu handlarza owocami i w sinusoidach tworzonych w tajnych laboratoriach; mówi, że muzyka jest blisko życia, blisko umiłowanych osób zawartych potem w utworach i ich tytułach – jak na przykład córka Jessika i jej zabawki*.
W swej autobiografii Hancock ukazuje nowojorskie środowisko jazzowe, swe pierwsze wzorce, pisze o przyjaźni z muzykami, o transformacji muzyki z takiej, przy której publiczność siedząca na krzesłach musiała przeistoczyć się w taką, przy której może się bawić i tańczyć, o obawach ludzi przed postępem. Nakreśla też kulisy produkcji płytowych i funkcjonowanie największych firm płytowych, dla których nagrywał od 22-go roku życia. Okaże się także aktywistą na polu identyfikacji rasowej i kulturowej, poszerzającym swą świadomość w dobie ruchu o prawa obywatelskie, a właściwie – wobec zabójstw Martina Luthera Kinga, Roberta Kennedy’ego i Malcolma X – w okresie, kiedy ruch ten przeradzał się w bardziej radykalny bunt.
Kładzie nacisk na rzeczy, które postrzega za ważniejsze niż sama muzyka – na religię, mówiąc o tym, że na początku było słowo (dźwięk), lecz on zamiast biblijnej, wybrał buddyjską wersję tego dźwięku –nam-myoho-renge-kyo. Choć nie jest przekonany do reguł grzechu i kary, nieba i piekła, w swej opowieści udaje mu się nakreślić takowe – kiedy otrzymuje prestiżowe nagrody i kiedy pozostaje w szponach narkotykowego nałogu, a jego życie wymyka się spod kontroli.
W ponad 70-letniej życiowej podróży Hancock zmieniał swe muzyczne oblicze niczym kameleon*. Udowodnił, że jest osobą zdolną rozebrać jazz na czynniki pierwsze – jak zegarki i tostery z okresu jego dzieciństwa. Flirtował z awangardą Dolphy’ego, z funkowymi rytmami czarnych dzielnic, bawił się najnowocześniejszymi technologiami jak dzieciak swymi zabawkami. Najważniejszym wydaje się być współpraca z Davisem, której poświęca dużo miejsca.
Herbie jest też pierwszym jazzmanem, który łączy beaty i bity. Coś, co z trudem przychodzi pani tłumaczce, raczącej nas „latynoskimi bitami” i „bitami na 4/4”. Tłumaczka dołożyła nam także „tejki”, „trójki” i „siódemki” (interwały tercji i septymy). Dodam też, że w specyficznym żartobliwym sformułowaniu Shortera, sadzającego kolegów w swym samochodzie – „You get in front, and you get in black” nie chodzi o podobieństwo brzmienia słów black/back, lecz o fakt, iż dla czarnych zawsze przewidziany był tył autobusu.
Wróćmy jednak do Hancocka. Wydaje się, że złożoność jego gry potrafi zachwycać i jednocześnie przerażać, jest czasami jak istny kataklizm. Jednak, by zabrać się z nim w muzyczną eskapadę i nie odczuwać strachu trzeba w tym nadchodzącym z zapowiedzią zniszczenia huraganie pozostać w jego oku*. Tam jest najbezpieczniej.
Nawet jeśli nie zapłaczemy przy jego muzyce, nawet jeśli nie pomodlimy się przy niej do któregoś z bogów i nie uśmiechniemy się pełni dziecięcej radości w związku z wizją raju na ziemi, to z pewnością uda nam się pobujać w rytm jego akustycznych jak i elektrycznych utworów – i przy tych dźwiękach zatańczyć. Razem z delfinami*.
prof. dr hab. Jacek Niedziela Meira
*“It’s a Wonderfull World” – hit Louisa Armstronga z lat 60. XX w.
*„Maiden Voyage” – tytuł znanej kompozycji H. Hancocka.
* „Jessica”, „Toys” – tytuły kompozycji H. Hancocka.
*„Cameleon” – hit Hancocka z lat 70.
*“Eye of Huricane“ – tytuł kompozycji H. Hancocka.
*“Dolphin Dance” – tytuł kompozycji H. Hancocka.