Miłośnicy jazzu te prestiżowe festiwale znają doskonale, choć nie odbywają się one w salach stolicy, ale w Gliwicach, na Śląsku. Tymczasem PalmJazz i projekt Filharmonia rokrocznie przyciągają topowych muzyków z całego świata. Wszystko dzięki charyzmie i osobistym kontaktom polskiego pianisty, kompozytora, animatora tych przedsięwzięć i dobrego ducha polskiego jazzu Krzysztofa Kobylińskiego, muzyka, który sam występuje ze znakomitościami polskiej i światowej sceny muzycznej, którzy uwielbiają grać jego utwory. To właśnie dlatego Kapituła wyróżniła tego artystę tytułem Lidera z Powołania.
Proszę sobie wyobrazić, że ktokolwiek usłyszał, że wybieramy się do Pana z nominacją do tytułu Lidera, natychmiast pytał: Jak to? Dopiero teraz?
Rzeczywiście z powodzeniem działam od lat w biznesie, zakładam zespoły muzyczne, organizuję festiwale, przeczytałem 50 kilo książek o zarządzaniu, ale liderem wcale się nie czuję. Wydaje mi się, że bardziej jestem kreatorem, takim wymyślaczem. Najpierw trzeba coś wydumać, a następnie tak wszystko poprowadzić, żeby przedsięwzięcie się udało. Ot, cała tajemnica. Niestety, każdy sukces ma swój dalszy ciąg, czyli tzw. eksploatację idei. I to już mnie mniej interesuje. Zawsze bardziej fascynuje mnie raczej sam proces tworzenia, w każdej zresztą dziedzinie, niż zarządzanie osiągnięciami.
A jednak lideruje Pan wielu zespołom?
Tu akurat trudno się dziwić, bo grają przede wszystkim moją muzykę. Chcę wykorzystać każdą nutę, bo wróciłem do muzyki po długiej przerwie, spowodowanej działalnością biznesową. Wymagało to ciężkiej pracy, ale od 12 lat zajmuję się przede wszystkim tym, co kocham, czyli właśnie muzyką. Poświęcam jej mnóstwo energii, emocji i czasu.
Pandemia pewnie pokrzyżowała Panu wiele planów. Tak aktywnemu zawodowo muzykowi trudno było zaakceptować długą przerwę?
Początkowo zareagowałem zupełnie inaczej. Ja gram 35 koncertów rocznie. Głównie za granicą. Nie chciałem więcej, ale mniej też nie. To oznacza ok. 80 dni rocznie poza domem. Ponieważ tu na miejscu organizujemy również ok. 40 koncertów, a dodatkowo mam jeszcze festiwal na Słowacji, łącznie zabiera mi to mnóstwo czasu. Kiedy więc wprowadzony został pierwszy lockdown, pomyślałem, że będzie czas, żeby odpocząć. Wiedziałem, że będę mógł się wreszcie dobrze wyspać, znajdę czas, żeby poćwiczyć, popracować nad pomysłami stricte muzycznymi. Po prostu super. Myślę, że naprawdę zajęci artyści odczuli to podobnie. Kiedy jednak zamrożenie potrwało już kilka miesięcy, poczułem się tym zmęczony. Bo odpoczynek, uporządkowanie wszystkiego tak, ale przecież nie tak długo. To już zupełnie nie było mi potrzebne.
Mówimy tu już o okresie, w którym jest Pan uznanym twórcą. A jakie były Pana początki? Kiedy zainteresował się Pan muzyką?
Kiedy miałem cztery lata, mama zaprowadziła mnie do ogniska muzycznego. Potem była szkoła muzyczna I stopnia, ale nie ukończyłem jej. Dziś mogę powiedzieć, że w tamtym czasie zniechęcili mnie nauczyciele, którzy nie potrafili zarażać pasją, pokazywać piękna muzyki. Odszedłem, ale wróciłem. W domu grałem sporo ze słuchu, właściwie wszystko to, co chciałem. Potem na akademiach w szkole. Wreszcie poszedłem na studia na Politechnice, na elitarny wówczas kierunek informatyczny. Specjalizowałem się tam w systemach sterowania, co później zaprocentowało w moim życiu. Ale wracając do muzyki, to właśnie w czasie studiów udało mi się zagrać na jazzowym festiwalu pianistycznym, gdzie zostałem laureatem. I tak ta prawdziwa przygoda się zaczęła.
Czyli po studiach informatycznych zajął się Pan muzyką zawodowo?
Wtedy były takie czasy, że studia trzeba było odpracować w zawodzie. Ale już wówczas założyłem pierwszy zespół rockowo-jazzowy. Graliśmy razem dwa lata. Skład się rozpadł, a ja zająłem się muzyką elektroniczną, zatrudniając się jednocześnie w popularnym wtedy, w latach 80., zespole Kapitan Nemo. Zbierałem kontakty, bo pieniądze były niewielkie. Utrzymywałem się właściwie z uczenia matematyki. Niestety, błędy młodości spowodowały, że straciłem pieniądze, nawet instrumenty. Trzeba było w takiej sytuacji coś zrobić, żeby znów stanąć na nogi. Akurat był rok 90., czas przemian, a ja postanowiłem zająć się handlem.
O, raczej ogromna zmiana…
Ale trafiona. Decyzja pozwoliła mi w krótkim czasie stać się zamożnym człowiekiem. Założyliśmy największe wówczas przedsiębiorstwo zabawkowe w Polsce. Rozwijało się w niesamowitym tempie. Nagle znów miałem dużo czasu dla siebie i wtedy przypomniałem sobie o muzyce. Zacząłem kupować klawisze, ale jak przystało na prawdziwego biznesmena, najpierw stworzyłem studio. Dzięki temu w 2004 roku nagrałem pierwszą płytę z muzyką elektroniczną. I znów zwróciłem się w stronę jazzu.
Czyli zachował Pan technikę i umiejętności sprzed lat?
Żeby tak było, ale niestety tak się nie da. Ćwiczenia to jedno, ale dopiero, kiedy zacząłem się znów rozwijać i w 2008 roku mogłem zagrać z zagranicznym składem, zrobiłem wielki skok do przodu. To właśnie wtedy dostałem propozycję zorganizowania festiwalu i tak powstał pierwszy PalmJazz w 2010 roku. Tymczasem wcześniej okazyjnie kupiliśmy kamienicę w Gliwicach i kiedy nie bardzo było wiadomo, co z nią zrobić, wyburzyliśmy ścianki działowe na strychu. Okazało się, że pomieszczenie ma wybitną akustykę. Tak powstała sala koncertowa na 220 osób, z najlepszą na świecie konsoletą i świetnym fortepianem marki Steinway. Otworzyliśmy ją w 2013 roku.
I zaczęliście zapraszać muzyków z całego świata?
Najpierw powstał mój zespół. KK Pearls, bo tak się nazywa, to znakomity międzynarodowy skład. Wokalistką jest izraelska śpiewaczka operowa Reut Rivka, która potrafi odnaleźć się każdym repertuarze. Z tym zespołem odwiedziłem wiele ciekawych miejsc. Pół świata, można powiedzieć. Gra z nami Stanisław Soyka, a skład przy specjalnych okazjach jest rozszerzany i wzmacniany przez orkiestrę.
Osiągnął Pan bardzo dużo w muzyce, grał Pan z wieloma sławami, wielu wybitnych artystów wykonywało Pana utwory. Czy jest jeszcze coś, o czym Pan w tej dziedzinie marzy?
Zawsze można grać lepiej, komponować przepiękne utwory, które coraz częściej będą słuchane. Jednak każdy muzyk zawsze będzie szukał swojej drogi. Nie mówię tu nawet o znalezieniu nowej drogi w sieci tych dawno odkrytych, ale czegoś, czego jeszcze nie było. To niestety trudne, jak szukanie złota w strumyku, który wszyscy już odwiedzili, przepłukując każdą garść piachu wielokrotnie. Trzeba znaleźć nowy strumyk, ale w okolicy, o której wiadomo, że to złoto można tam znaleźć. Do tego potrzeba wiedzy i cierpliwości, uporu. Choć wszystko to mam, ciągle szukam, ale tylko ci, którzy szukają, mają szansę naprawdę znaleźć.
Tego Panu życzymy i dziękujemy za rozmowę.
Piotr Góralczyk
Magdalena Suruło
